Kartagena po raz czwarty i ostatni…
Kolorowa Perełka
Do Kartageny jedzie się przede wszystkim po to, by podziwiać „piękną, kolonialną architekturę” – większość odwiedzających powtarza to jak mantrę, po czym robi zdjęcia na tle kolorowych elewacji, nie zastanawiając się nad jakością architektury. I może na tym polega problem, bo dla mnie kolor przesłonił wszystko i oczarował, a ulubionym zajęciem podczas pobytu w mieście było wyszukiwanie, jakie barwy można ze sobą zestawić, malując front swojego domu.
To, co jednak zwróciło moją uwagę, to fantastyczne założenie urbanistyczne i spójność zabudowy, okolone murami stare miasto tworzy pozorny labirynt, u szczytu wielu ulic widać akcenty w postaci jakiejś wieży lub fasady kościoła. W mieście też nie może zabraknąć mniejszych i większych placów, które pojawiają się niekiedy niepozornie, z zaskoczenia, dając okazję strudzonemu upałem wędrowcy do odpoczynku. Cartagena ma w sobie właśnie to coś, co tak bardzo lubię w miastach włoskich czy hiszpańskich.
Gdy patrzę na te zdjęcia, to nasuwa mi się taki paradoks, że choć całość powaliła nas na kolana, to poszczególne elementy same w sobie nie doprowadziły do zbierania szczęki z podłogi. Barokowe kościoły, choć ładne, nie dorównują tym, które można zobaczyć w Europie, proste fasady, choć proporcjonalne, wyglądają niesamowicie skromnie, jeśli porównamy je z tymi z Puebli czy okolic Mexico City. A muzea stały się zbędnym wypełniaczem czasu (Ha Ha, nie wierzę, że to piszę!). Tak jakby cały urok tego miasta był na zewnątrz, podany wręcz na tacy, a wszelkie próby dogrzebania się głębiej rozczarowały.
Sir Francis Drake atakuje!
Piraci z Karaibów, nie szczędzili miastu swoich wizyt, co zaowocowało powstaniem potężnego fortu, który miał uchronić miasto od najazdów. Powiemy szczerze, że nigdy nie widzieliśmy czegoś tak dużego, tak topornego i przytłaczającego. Castillo de San Filippe de Barajas (największy fort wybudowany przez hiszpańskich kolonizatorów) jak widać odegrał swą rolę nie tylko w przypadku piratów, bo nas też odstraszyło. Dosłownie tuż przed wejściem zrobiliśmy krok w tył i stwierdziliśmy: „Nie ma mowy! Tego przybytku nie atakujemy.” To, co nam się za to niesamowicie spodobało, to zachowane mury obronne starego miasta. Niemal całą starówkę można obejść spacerując po starych fortyfikacjach, z jednej strony patrząc się na morze, z drugiej na kolorowe ulice.
Powiedz ile ważysz, a powiem Ci czy jesteś czarownicą
To niestety jedyna ciekawa rzecz, którą dowiedzieliśmy się zwiedzając Muzeum w Pałacu Inkwizycji, gdzie wystawione są repliki narzędzi tortur (w większości nie używanych w Cartagenie) oraz dużo tablic do czytania (po hiszpańsku) z historii miasta. Ale do rzeczy, Inkwizycja, jak wiadomo, tępiła odszczepieńców od wiary, głoszących herezję i parających się czarną magią. Jak jednak sprawdzić czy faktycznie mamy do czynienia z czarownicą?
Sposób jest banalnie prosty, wystarczy posadzić na wagę, która dumnie wisi w pałacu. Jeśli od swojego wzrostu w centymetrach odejmiesz 100, to wyjdzie Ci ile powinieneś ważyć, żeby nie zlądować na stosie, każdy kilogram w górę lub w dół przesądzał sprawę. W Kartagenie próby wagi nie przeżył nikt z oskarżonych. Co jednak sprawiło, że wizyta w Pałacu Inkwizycji okazała się niezapomnianym przeżyciem? Leniwiec, czyli oso perezoso (dosłownie miś leniwy, po hiszpańsku wiele zwierzaków ma nazwę misia w sobie) spadł z ogromnego drzewa, które rośnie na dziedzińcu. Biedny zwierzak był tak oszołomiony, że wciąż kurczowo trzymał gałązkę, która się pod nim zarwała. Po upadku czekał na taksówkę, która miała go zawieźć do weterynarza. Trzymając kciuki za misia leniwego doszliśmy do wniosku, że niedobrze zapłacić 8$ za muzeum, w którym nie ma praktycznie nic, a największą atrakcją okazał się spadnięty leniwiec.
Na czym polega fenomen Kartageny? Może na spójności architektonicznej, dobrym rozplanowaniu przestrzeni, żywych kolorach i gwarnych ulicach? Nie wiem, ale w całości jest dla nas nie do przebicia.