Indianie, turkusowa woda, mokre łódki i dużo, a nawet bardzo dużo kokosów, czyli jak Afriki dopłynęły do Kolumbii.
Po nieco nużącym i drogim pobycie w Panama city z radością opuściliśmy to miasto by rzucić się w wir innych doznań i podjąć nowe wyzwania. Wzywała nas Ameryka Południowa, tylko jak się tam dostać, jeśli panamericana urywa się w Yavizie, pozostawiając niemal 100 km lukę porośniętą dżunglą z rzekami i bagnami. Z góry odrzuciliśmy samolot, wygodny prom z Colon do Cartageny i oferty wszelakich agencji, wychodząc z założenia, że po prostu niech się dzieje wola nieba, a do Kolumbii prędzej czy później dostaniemy się na własną rękę. Postanowiliśmy przepłynąć do granicy Kolumbii zwiedzając indiańskie wyspy archipelagu San Blas, zarówno te turystyczne, jak i te zamieszkane przez rdzenną ludność i ukazujące codzienne życie. Wpis jest długi, bo i przeprawa była skomplikowana oraz obfitująca w mocne wrażenia.
Prolog, czyli dotrzeć do Kuna Yala
Zaopatrzeni w duże ilości warzyw i owoców, konserwy i dużo wody busikiem wyjechaliśmy ze stolicy zmierzając w stronę terytorium Kuna Yala, na rozdrożu wysiedliśmy i czekamy co się wydarzy dalej. Zadupie straszne, ale wychodzimy z założenia, że jest droga, więc kiedyś ktoś nią będzie przejeżdżał. I faktycznie – po półtorej godzinie zjawia się terenówka z dwoma Indianami w środku i proponuje podwiezienie za… 20$ od osoby. Udaje nam się nieco utargować cenę, a ja w myślach przeklinam ten pomysł, spotkaliśmy się z opiniami, że Kuna Yala są pazerni i wsysają z turysty ostatni grosz. Robi się jednak późno, a szanse, że ktoś jeszcze pojedzie dziś tą drogą maleją. Przystajemy na propozycję, co w sumie okazało się korzystne, bo na rogatkach, gdzie sprawdzają paszporty płaci się 20$ za wstęp na terytorium, nasz samochód zostaje puszczony jako lokalny i nikt od nas nie chce opłaty. Z miejsca szumnie zwanego portem (drewniana oficyna transportu, daszek z liści palmowych i knajpa) można się dostać na wyspy. Zaśmiecone wybrzeże stanowiło smutny widok, a perspektywa ruszenia się dalej stanęła pod znakiem zapytania. Już zdążyliśmy się zaznajomić z pracownikami portu, dostać propozycję przespania się na parkingu, gdy zjawili się dwaj młodzieńcy, którzy zmierzali w stronę wyspy Perro Chico, gdzie planowaliśmy się dostać.


Gdy mała łódeczka wiezie nas w stronę wyspy, dochodzimy do wniosku, że żadne z nas wilki morskie. Nieopatrznie usiedliśmy z przodu, a to oznacza, że podskakujemy na każdej fali. Trzymamy się kurczowo ławeczki, która podskakuje razem z nami, bo to po prostu deska położona w poprzek. Chłopaki śmieją się, a ja mam wizję, że na kolej fali nasze plecaki podskoczą i wpadną do morza z całym naszym dobytkiem. Niestety już za późno, żeby wysiąść. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jestem w bujającym się hamaku z silnikiem i jakoś poszło. Dotarliśmy w końcu do jednej z turystycznych wysepek.
Pod palmami
Perro Chico, czyli mały pies, jest faktycznie mały – z jednego końca na drugi koniec wyspy można przejść w półtorej minuty, ma za to piękną piaszczystą plażę, domek, w którym mieszka rodzina i knajpkę. Rozbijamy nasz namiot, gdy już się ściemnia. Z rana korzystamy z plażowych atrakcji i poznajemy lepiej wyspę, czyli kokosowe palmy i trzcinową chatkę. Niestety mały pies, staje się coraz mniejszy, jest sobota i co chwila podpływa łódka, z której wysiadają kolejni turyści. Koło południa stoi już rozbite 30 namiotów, a gdy ekipa, która rozbiła się obok nas, wystawia głośnik większy ode mnie, z którego napiernicza na maksa disco Latino, pada decyzja do odwrotu. Pakujemy graty, podbiegając do pierwszej lepszej łódki z błaganiem, żeby zabrali nas gdziekolwiek, gdzie jest plaża, a nie ma tylu turystów. Tak zlądowaliśmy na Perro Grande.
Duży pies na oko, wydaje się być mniejszy od małego, nic to obchodzimy wyspę bardzo skrupulatnie, podziwiając widoki, co zajmuje nam całe dziewięć i pół minuty, ale jest fajnie. Poza nami tylko dwie panamskie rodziny w namiotach, sporadycznie podpływa łódka. A my zanurzamy się w powolny rytm, którym żyją mieszkańcy wyspy, zasłuchani w szum morza. Rodzina, która zamieszkuje wyspę jest niezwykle serdeczna.

Zagadują nas, a my od niechcenia czasem pomagamy wyładować łodzie, czasem poprzenosimy kokosy. Bo w zasadzie nic tu nie ma do roboty, można pływać, czytać książkę i pić kawę, która niekiedy jest słona, jakby na morskiej wodzie robiona. Zostaliśmy parę dni, a ceny wraz z upływem czasu spadają. Pierwsza ryba z ryżem kosztowała 13$, na koniec pobytu dostajemy dwie rybki i ryż za 4$, a gdy prosimy o kawę, to zamiast dwóch mikroskopijnych kubeczków, uśmiechnięty staruszek podaje cały garnek i za każdym razem mówi: „regalo a Dios, no se preocupe” – czyli, nie martwcie się, to dar Boży. Komórki dawno już się rozładowały, a my znajdujemy się poza czasem i przestrzenią. Początkowo próbowaliśmy jeszcze wypytywać, czy ktoś nie płynie w stronę Kolumbii, na inne wyspy, czy coś wiadomo o szybkiej motorówce z Carti albo o statku handlowym. Nikt nic nie wie, albo inaczej – każdy mówi co innego.

W końcu pojawia się możliwość dotarcia do Cartageny, niestety, są już po odprawie paszportowej, a my nie. Pada decyzja, żeby cofnąć się do Carti trzeba tylko poczekać na łódź. Wyspa uczy cierpliwości, za to, gdy po paru godzinach ktoś się wreszcie pojawia, jedziemy z dwiema turystkami, które chcą pozwiedzać parę wysp, no to zwiedzamy i my.
Zakaz sikania przez okno – Carti
Carti to pierwsza wyspa-miasteczko na naszej drodze. Zabudowana do granic możliwości– drewniane chatki i murowane domy szczelnie otaczają niewielkie uliczki. Są tu sklepy, szkoła, przychodnia, a nawet prosta restauracja. W przystani znajdują się aż cztery kolumbijskie statki, które płyną w pożądanym przez nas kierunku. Radośnie pytamy jednego z kapitanów czy nie płynie do Puerto Obaldia (miasteczko na granicy), odpowiada, że tak, ale będzie tam za miesiąc albo dwa, bo odwiedza wszystkie wyspy sprzedając bawełniane gatki i skupując kokosy. Inni podobnie, płyną bardzo wolno. Wreszcie zjawia się statek, który ma dotrzeć do granicy w przeciągu tygodnia. To jest to! Właśnie na ten statek czekaliśmy, szkoda tylko, że kapitan na nas nie czekał i nie zgodził się na żadnych pasażerów, ani w zamian za pracę ani za pieniądze. Innymi słowy: utknęliśmy.


Gdy z niemałym problemem znajdujemy nocleg, naszą uwagę przykuwa wielki napis w naszym pokoju, aby nie sikać za okno. Śmiejemy się do rozpuku, bo pomysł żeby lać komuś na dach wydaje się absurdalny – dopiero gdy idziemy zobaczyć toaletę w pełni rozumiemy czemu taki znak się pojawił.

Na wyspie nie ma kanalizacji, są za to małe pomościki z wychodkami prościutko do turkusowego morza. „Prysznice” to beczki z wodą i wiaderko do polewania się. Nic to przynajmniej woda jest słodka. Wyszorowani możemy zwiedzać okolicę, która pomimo śmieci na brzegach i wychodków bardzo nam się podoba! Mieszkańcy są niesamowici – uśmiechnięci, zagadują, a dzieciaki radośnie pakują nam się na plecy domagając się zabawy.



Trochę robimy za sensację – większość turystów wpada tu na godzinę zrobić parę zdjęć i wynosi się na plażowe wysepki. Po dwóch dniach pół miasteczka nas zna i wie, że szukamy łodzi do Kolumbii. W międzyczasie udało nam się nawet dostać propozycję jachtostopu, bo ponoć fajni z nas ludzie, niestety w przeciwnym kierunku niż byśmy chcieli. Miejscowi dzwonią po znajomych, po innych portach, aby pomóc w znalezieniu nam transportu, opowiadają o swojej kulturze, są ciekawi nas. Totalnie nie pasują do stereotypu według którego mieli być zamknięci w sobie, zdystansowani i chciwi. Aż żal się robi, że znaleźli nam łódkę i musimy wyjechać.
W stronę Kolumbii na podwójnym gazie

Nasza motorówka – zwana szumnie panga rapida ma wypłynąć o 6 rano, więc bladym świtem stawiamy się na przystani. O godzinie 8 rano pijemy drugą kawę, gdy kapitan mówi, że już szybko, szybko, bo ruszamy, czyli mija kolejne 15 minut. Początkowo nie jest źle – dostajemy płachtę foli dla ochrony przed wodą, ale po godzinie i tak jesteśmy mokrzy – wpadam na pomysł, by założyć folię na głowę i nie widzieć, że w zasadzie te fale są większe od nas. Kapitan jest wyluzowany, pewnie pomaga mu w tym kolejny otwierany browar. Jako, że syk gazu z otwieranej puszki słychać średnio co pół godziny, robimy częste postoje na toaletę i uzupełnienie paliwa dla kapitana i pomocników. Im dłużej płyniemy tym większego mamy stracha, bo fale są spore, ale ekipa sterująca ma coraz większy ubaw. Oprócz wody, leje się na nas także kapitańskie piwo. Gdy wreszcie docieramy do Caledonii postanawiamy sobie, że nigdy więcej motorówką przez morze nie popłyniemy. Łatwo powiedzieć, trudno zrobić w tych okolicznościach przyrody.


Mokre ciuchy i poobijane tyłki dają się mocno we znaki, a morze jawi się nam jako potężny żywioł. W nagrodę możemy zobaczyć piękną wioskę i dowiedzieć się więcej o kulturze Indian Kuna. Tylko jak się stąd wydostać?
Kokosów nigdy dość – czyli ile trwa godzina?


Nasza odpowiedź stoi zacumowana w „porcie” – niewielki statek kolumbijski, płynący do granicy. Kapitan mówi, że w ciągu jednego dnia będziemy w Puerto Obaldia, tylko skupią jeszcze trochę kokosów po drodze. Nie jest źle, motorówka płynie ten odcinek godzinę, a my nieco wolniej, ale za to znacznie taniej i na czymś bardziej stabilnym. Mamy zawitać po drodze do dwóch wiosek, załoga mówi nam, że za półtorej godziny płyniemy dalej. Gdy stawiamy się w umówionym miejscu, nikogo nie ma, robota za to idzie pełną parą – mieszkańcy znoszą kosze z kokosami, a my dowiadujemy się, że w zasadzie to jeszcze chwila…

Słońce chyliło się ku zachodowi, a kosze z kokosami wciąż nadciągały. Uśmiechnięty kapitan komunikuje, że ma już 72 tysiące sztuk! Bardzo się cieszymy z jego dobrobytu, ale nie rozumiemy po co mu więcej. Ze zdziwieniem pytamy ile do granicy jeszcze, na co on, że dziś już nie płyniemy i czy dobrze się bawimy? Bawimy się świetnie, szkoda, że zaraz zejdziemy z głodu. Na co on uśmiecha się życzliwie i mówi, że przecież można coś kupić i ugotować u kogoś w domu. W sklepie nie ma nic, ok. są fasola, tuńczyk i sardynki w puszce oraz krakersy i podróba coca coli, a właściciel zabiera nas do domu i możemy przyrządzić jakiś ciepły posiłek. W prezencie dostajemy platanos (czyli twarde banany do smażenia) i widząc, jak je nieporadnie obieramy cała rodzina śmieje się z nas, że my to pewnie nigdy w życiu nic nie ugotowaliśmy, bo jak można nie wiedzieć, co zrobić z bananem? No jak?

Po powrocie na statek pojawia się problem, gdzie nas ulokować – przecież wszędzie są kokosy. Kapitan jest jednak optymistą – rozbijamy namiot na dachu statku, przywiązujemy go linami, aby nie odfrunął, a jeden z załogantów przynosi nam leżak, po chwili pojawia się porcja jadła i kawy – prawdziwe all inclusive z widokiem na Karaiby i rześką bryzą morską.


Następnego ranka mamy być na granicy – załoga z rana rusza do kolejnej wioski, aby kupić (niespodzianka!) kokosy, czyli znów zaczyna się coco jambo. Podobno za dwie godziny ruszamy, niestety kokosowy taniec trwa bez końca, kolejne owoce lądują na statku, wypełniając go po brzegi, a o 16 kapitan się pyta czemu w zasadzie nie pójdziecie popływać, przecież taki piękny dzień, a dziś i tak już nie płyniemy. Powiem tak , ach to kolumbijskie poczucie czasu i ten dzień jak z gumy, a chmury wolno płyną po niebie, a może poszli do lasu i zasypały ich kokosy?
Czy ktoś podbije nam pasport?

Wreszcie po dwóch i pół dnia płynięcia z Caledonii do Puerto Obaldia (motorówką niecała godzina), my i prawie 80 tysięcy kokosów mogliśmy zgłosić się do odprawy. Tu pożegnaliśmy naszą załogę i ładnie podziękowaliśmy za kokosy, które chcieli nam wręczyć na drogę. Przeprosiliśmy się z motorówkami i już po 15 minutach doszczętnie mokrzy wylądowaliśmy w maleńkim kolumbijskim Sapzurro – ciesząc się z takich dobrodziejstw jak kanalizacja i trawnik na rozbicie namiotu. Stąd już tylko kawałek do Capurgany, gdzie jest kolumbijska odprawa paszportowa. Nam się jednak nie śpieszy, zostajemy na noc i dopiero następnego dnia bierzemy kolejną łódkę. Przez ponad dobę oficjalnie nie ma nas w żadnym państwie, gdy bardzo chcemy zalegalizować nasz pobyt w Kolumbii i od rana dobijamy się do oficyny, strażnik mówi nam, żeby wrzucić na luz, bo jest niedziela i przyjść po obiedzie, bo wtedy będą podbijać paszporty. Nic to, relaksujemy się, jak władza przykazała, a gdy po pysznej rybce idziemy się zgłosić, strażnik wbija stempel na 90dni i uśmiechając się mówi: „Bienvenidos a Colombia!”
The End
Więcej o kulturze i Indianach Kuna Yala: Magia i wolność karaibskich Indian
Info praktyczne, co, jak i po ile: Panama – suche fakty, mokre łódki