Pewnie wyda się to dziwne większości naszych Czytelników, pewnie sama zabiję się śmiechem, gdy przeczytam to po powrocie, pewnie ktoś popuka się w czoło, że pięknym, młodym, wykształconym (czy jak szła ta fraza) w tyłku się poprzewracało, ale prawda jest taka, że długie wakacje męczą.

Daleka jestem od tego, by pokazywać nasze życie jako coś wyjątkowego, pełnego przygód, wiecznie entuzjastycznego nastawienia i pełne och! i ach! widoczków. Jesteśmy tylko ludźmi. Podróż na inny kontynent brzmi egzotycznie, nowe drogi, nowi ludzie, piękne widoki, inna kultura – sama z wypiekami na twarzy czytałam reportaże czy książki podróżnicze, marząc, że pewnego dnia sama to wszystko zobaczę, dotknę, spróbuję. Realizacja marzenia okazała się łatwiejsza niż myślałam, ale po siedmiu miesiącach w drodze, to, co miało być przygodą stało się codziennością, a podróż życia stała się życiem w podróży, wraz z jego małymi blaskami i cieniami. Innym słowem dopadł nas kryzys, choć w zasadzie nic takiego się nie stało. Nikt nas nie obrabował, nikt nie sprawił jakiejś większej przykrości, pogoda nawet dopisuje, tylko w nas nastąpiło jakieś zmęczenie materiału. Nasz świat zaciążył do równowagi i po pół roku wielkiej euforii i ekscytacji, dopadła monotonia, by nie rzec nuda i tęsknota za tym, co znane i swojskie. Zwątpienie w sens podróży, prowadzenia bloga przy jednoczesnej niechęci do powrotu już teraz. Jednym słowem sytuacja patowa.  Nie da się być cały czas na wysokich obrotach, choć staramy się, by nasza podróż była różnorodna, to nasze mózgi mają ograniczoną pojemność przyjmowania nowych informacji i wrażeń. Zwiedzanie różnych atrakcji turystycznych, powoduje, że w pewnym momencie trudno się czymś zachwycić i zaczyna się porównywanie (co ładniejsze, większe, bardziej klimatyczne), czego doświadczyliśmy w Hondurasie – bez sensu, bo nie jeździmy dlatego, żeby tworzyć jakieś rankingi czy odhaczać kolejne miejsca, w których wypada być.

Do tego dochodzi najzwyklejsze w świecie zmęczenie. Powolna jazda podskakującym na wybojach chickenbusem, przesiadka na jakimś brudnym dworcu, gdzie strach wejść do toalety lub w pobliżu targu, gdzie smród śmieci powala i powtórka z rozrywki kolejne trzy godziny w autobusie. Koszulka przesiąknięta potem od noszenia plecaka w upale i miejscówka na nocleg, która była fajna, dopóki nie zjawiła się czwórka małolatów z Niemiec, którzy po ujaraniu się trawą puścili hip hop na cały regulator i zaczęli się zachowywać jak małpy w cyrku. Uciekamy w mniej turystyczne rejony, jest fajnie, tylko, że nie mamy dostępu do kuchni, a tu do jedzenia znowu tortille, fasola, banany, a mi się marzy o zgrozo spaghetti, łosoś i suszone pomidory ;-) Wreszcie zmęczenie odpowiadaniem codziennie na te same pytania: Skąd jesteś? Ile masz lat? Jak długo jesteście małżeństwem? Gdzie są Wasze dzieci? Jak długo jesteś w moim kraju? Czy to Twój ojciec? (o Piotrku w celu wybadania czy jestem do wzięcia) – w wydaniu lokalnych lub podróżnych: Jak długo podróżujesz? W jakich krajach byłeś? Czy zaliczyliście atrakcję X?

Potrzeba coś zmienić, nie wiem kraj, kontynent, sposób podróżowania, a może po prostu odpocząć i przez parę dni pozajadać się pizzą i odmóżdżyć się z książką czy jakimś serialem. Na pierwszy ogień pójdą warkoczyki, jak stereotypowa kobieta potrzebuje odmiany, to najczęściej zaczyna od fryzury, jednak mam nadzieję, że na tym się nie skończy ;-)

Gdzieś tam na oceanie jest Australia, Japonia...
Gdzieś tam na oceanie jest Australia, Japonia… za oceanem mój dom…

PS: Piotrek planuje nowy tatuaż i kolczyka – no mówię, w tyłku nam się poprzewracało.