Żadne z dotychczas odwiedzonych przez nas miejsc nie wzbudziło w nas tyle emocji, co Kuba. Początkowe obawy, że samolot spadnie do morza (nie spadł, był tylko opóźniony o 8 godzin), na lotnisku zrobią nam przesłuchanie (o coś pytali, ale nie rozumieliśmy o co i przy piątym powtórzeniu machnęli ręką), a na każdym kroku policjant będzie chciał nas legitymować zupełnie się nie potwierdziły (legitymowali tylko w kantorach, przy zakupie biletów autobusowych, w miejscach noclegu i przy wypożyczaniu rowerów w oficjalnej wypożyczalni, ale policjanci nigdy).

Wiele rzeczy tutejszej rzeczywistości okazało się natomiast nieco uciążliwych – dwie waluty, kiepski dostęp do Internetu (nie korzystaliśmy wcale), w wielu miejscach osobne ceny dla Kubańczyków i obcokrajowców (porównywalne do cen w Europie Zachodniej), ściśle kontrolowany przez władze biznes turystyczny polegający m.in. na tym, że należy spać w określonych miejscach, a turysta najlepiej, żeby poruszał drogim autobusem Viazul lub oficjalną taksówką. Obecnie turystyka jest głównym dochodem państwa, gdy dodamy do tego ustrój polityczny, nie dziwi, że władze chcą mieć kontrolę nad tym biznesem, a restauracje i właściciele pokojów na wynajem płacą wysokie podatki i podlegają częstym inspekcjom. Sytuacja wydaje się zrozumiała, nie mniej uciążliwy jest brak pewnej swobody w przemieszczaniu się czy konieczność kombinowania jak się tu gdzieś dostać i nie wydać na to fortuny lub nie jechać z wycieczką zorganizowaną (czego nie lubimy).


Choć wymuszone ustrojem politycznym, to co mi się podobało to taki pewien spokój na Kubie, niewielki ruch, brak wszechobecnej komercji, ogromnych koncernów, nachalnej reklamy, Coca cola rzadko dostępna, nie ma Mc Donald’s – jedyny jaki widzieliśmy w Santa Clara nazywa się McDunald i sprzedaje 2 rodzaje kanapek oraz hot-dog i na tym się kończą jego podobieństwa do amerykańskiej sieciówki. Hot dog nazywa się tu ‘pan con perro caliento’ (czyli chleb z gorącym psem) i jak nam tłumaczył rozbawiony sprzedawca mięso bynajmniej nie jest z psiny, ot zwykła parówka. Generalnie kuchnia jest lokalna, podobnie jak muzyka. Przestrzeń miejska jest dla ludzi, a nie dla banków i samochodów. I widać życie na ulicach – wieczorem w parkach, na małych uliczkach, ludzie mają dla siebie czas, znają swoich sąsiadów, często czas spędzają rodzinnie.
Kuba jest biednym krajem, przeciętny obywatel zarabia tu około 70zł miesięcznie, turysta w jeden dzień potrafi wydać dużo więcej. Dla nas uderzająca była niekiedy ta przepaść i podział na my i oni. Kubańczycy nie jadają zazwyczaj i nie podróżują w ten sposób co obcokrajowcy, bo ich na to nie stać. Mają przydział na mięso, gdy tymczasem w hotelach all inclusive i restauracjach turyści mają dostęp do wszystkiego, w ilościach jakie sobie zamarzą. Krępujące było, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że niekiedy mieszkamy i żywimy się lepiej niż nasi gospodarze, którzy są w swoim własnym domu. A jednak to właśnie ci ludzie sprawili, że pobyt na Kubie zyskał niesamowicie. Serdeczni, ciepli, skorzy do pomocy. Gospodynie potrafiące z wąskiej liczby produktów stworzyć prawdziwe uczty dla oka i podniebienia. Gospodarze zawsze znajdujący czas, by uciąć sobie z nami pogawędkę i dać nam okazję do ćwiczenia hiszpańskiego lub poczęstować cygarem.

Casas particualares na Kubie były dla nas prawdziwym domem, a mieszkające w nich rodziny dały nam coś co jest najcenniejsze, swoje serca i swój czas. Będziemy wspominać Marthę i Denisa z Hawany, którzy ciepło przyjęli nas na Kubie i pomogli w organizacji dalszej części wyjazdu, ba nawet zadzwonili w Piotra urodziny, aby złożyć życzenia. Starsza para Isabel i Mario z Viniales, u których poczułam się jak u babci i dziadka na wakacjach, troskliwie dbający o nas, podsuwający co chwilę owoce i nasze wieczorne partyjki domino. Rodzina z Trynidadu, która śpiewała Piotrowi sto lat nad tortem, który sami zorganizowali, domowe lekcje salsy, wieczorne dysputy na tarasie z Jesusem i piękną koronkową serwetkę, którą wydziergała dla mnie jego mama. Wreszcie Hansel i Lexlie z Santa Clary, gdzie Piotrek w dźwięku rocka i metalu poczuł się jak w domu. I dla tych chwil warto podróżować, bo świat jest pełen wspaniałych ludzi.


10 comments on Pożegnanie z Kubą
Hanus
Kochani, zdjęcia piękne, bardzo się cieszę, że podróż jest tak udana – w szczególności robi wrażenie gościnność Kubańczyków (wspaniały obiad i lekcja salsy na deser!) Gdzie teraz się wybieracie dalej?
frikiafriki
Dzięki
Jeszcze jesteśmy na Półwyspie Jukatan, jutro zmierzamy do centralnego Meksyku.
filip
Eh prawdziwe życie. Ciekawe czy lepiej kubańczykom żyć w totalitaryźmie i zachować ten klimat czy zyskać kapitalistyczną pseudo wolność i bezpowrotnie stracić to co mają?
frikiafriki
Też się nad tym zastanawialiśmy…
Anonim
Wspaniali ludzie i wspaniałą podróż dzięki temu macie :)Życzymy życzliwy ludzi na dalszej drodze.
Anonim
To ja, Masonkowa:)
Kama
Rezerwuje taniec salsowy z Toba Afro (jesli sie ZONA zgodzi :)).
Przypomnialy mi sie vzasy dziecinstwa jak opisywaliscie klimat zycia Cubanczykow-sasiedzka wspolnote,przesiadywanie na „dworzu ze znajomymi” itp. Wzruszam sie,choc to tylko jedna strona medalu.
frikiafriki
Żona się zgadza, zwłaszcza, że po 2 tygodniach na Kubie przyjęła dawkę salsy wystarczającą na resztę życia.

Małżonek nie tańczy salsy?
Kama
Małżonek tańczy, ale to jest salsa awangardowa
Bogna
Ciekawy kraj, acz może są w tym szczęśliwi.. choć mówią, że i u nas za czasów komuny było więcej więzi sąsiedzkich i czasu dla rodziny – choć kosztem braku wielu rzeczy czy zaciąganych długów. Ale o ich kraj, co zrobię to powinna być ich decyzja.