Dosłownie tak. Dziś o diecie amazońskiej złożonej między innymi z larw, cytrynowych mrówek i penisa tapira.
Selva jest miejscem, gdzie wszelakie życie wydaje się wręcz namacalne – niezliczone gatunki roślin, owadów, schronienie wszelakiej zwierzyny i ptactwa. Paradoksalnie, w miejscu, gdzie wszystkiego jest tak wiele, głód jest realnym zagrożeniem. Przez dwa tygodnie postanowiliśmy żyć jak Indianie, z zapasów wzięliśmy przede wszystkim ryż, mąkę i sól, a całą resztę mieliśmy kupić lub wymienić. Efekt był taki, że pierwszy raz zjedliśmy więcej dzikich zwierząt, niż ich zobaczyliśmy. A sami musieliśmy zmienić sposób myślenia, wszak zjedliśmy nie raz dziczyznę, co do której gdzieś z tyłu głowy świeciła myśl, że to przecież zwierzę tak egzotyczne i tak nie można, bo jeszcze mój obiad zagrozi populacji gatunku. Alternatywą byłoby zjedzenie manioku.
Indianin nie poluje na zapas, Indianin nie poluje dla adrenaliny i trofeów. Indianie polują, by przeżyć; dzielą się swoją zdobyczą i nigdy nie marnują żywności. Czasem dla nas wszystkich były dwie niepozorne rybki do podziału, innym razem ptak, nieco mniejszy od kurczaka, czasem nie było mięsa i z manioku lepiliśmy placki. Niezależnie co lądowało na talerzu, było rozdzielone między wszystkich, co więcej, nic się nie marnowało. Bo przecież głowę i nogę też można zjeść, a z niektórych wnętrzności nawet rosół ugotować. Przy jedzeniu się nie grymasi, bo alternatyw zbyt wiele nie ma. Gdy pytam Luz Marii, a co się dzieje, gdy myśliwy nic nie upoluje i nie złowi? Nic się nie dzieje – odpowiada. Jemy maniok, a czasem tylko wypijemy chcichę i idziemy spać, może jutro będzie lepiej.
W miejscach oddalonych od typowych sklepów, w miejscach, gdzie niekiedy cała rodzina ze swoim dobytkiem zmieściłaby się w jednym canoe, trzeba być samowystarczalnym. Na maleńkich przydomowych poletkach można uprawiać maniok, ziemniak chiński i camote – wszystkie mają smak mniej lub bardziej słodkiego ziemniaka i stanowią bardziej zapychacz, niż źródło energii. Do tego platany, czasem jakieś limony, Male pikantne papryczki przy odrobinie szczęścia można i na papaję trafić, trochę ziół. To wszystko.
Niekiedy przy domostwach pałęta się parę podskubanych przez psy kurczaków i o ile puma nocą ich nie pożre, to rodzina będzie miała z nich posiłek. Całą resztę jedzenia należy zdobyć, znaleźć w selvie, upolować lub złowić, a tradycyjne metody obróbki mięsa – dymem z ogniska pozwalają nawet obyć się bez soli. Ta sama sól, o której nasi lekarze mówią biała śmierć, w selvie jest traktowana jako niezwykle pożądany podarunek i gdy ktoś z wioski wybiera się do miasta, to jednego można być pewnym – wracając przyniesie soli.
Rosół z kajmana i wędzony penis.
Gdy Nantu opowiadał nam o obyczajach lokalnych zwierząt, zawsze, ale to zawsze dodawał, że tak w ogóle, to jest bardzo smaczne. W trakcie pobytu nie raz mieliśmy okazję przekonać się osobiście i spróbować dzikiej zwierzyny. Jedliśmy rosół z pancernika o intensywnym smaku, zupki rybne, wywar z guanty (zwierz wielkości prosiaka, nieco podobny do świnki morskiej) o delikatnym smaku, tapira pieczonego na ogniu, a nawet wędzone żeberka małpy, gotowanego kajmana (nie do wiary, że stwór wyglądający tak groźnie ma tak delikatne mięso!) czy pieczone pekari (amazoński odpowiednik dzika). Najsmaczniejszy z tego wszystkiego okazał się jednak wędzony penis tapira – niczym dobrze uwędzona szynka o zapachu ogniska. Indianie wieżą, że gdy mężczyzna spożywa ten przysmak, to i jego organ nabiera większego wigoru
Mięso zazwyczaj przyprawia się małymi pikantnymi papryczkami, które podobno usuwają pasożyty z przewodu pokarmowego.
Mięsko? A skąd masz? Przypełzło….
Gdyby ktoś mi powiedział, że będę jadła larwy, a nawet samodzielnie wyszukiwała je w pniu, to powiedziałabym, że go rozum opuścił. Nie mniej nie raz i nie dwa jedliśmy gusano, które według Indian najlepiej spożywać na surowo, czyli żywe, bo mają dużo witamin, a także szereg mocy leczniczych od astmy po afrodyzjak. Nam najbardziej smakowały przypiekane na ogniu i lekko chrupiące.
Nie są to jedyne owady, które można jadać. Próbowiliśmy też małych cytrynowych mróweczek, żyjących w pąkach jednej z roślin, żuków, włochatą larwę (jadalną) tylko po uwędzeniu. A gdy raz w przypływie paniki, zawołałam Nantu, że pod jednym pokrowcem mamy pełno życia, to z radością oznajmił: „O termity!”. Po czym całą garść wsadził sobie do buzi i zjadł.
Amazonka zdrój
Kolejny selvowy paradoks to woda – choć jest wilgotno, a niekiedy wręcz koszmarnie mokro, woda pitna nie jest wcale taką oczywistą sprawą. Indianie rozróżniają wodę do picia i do mycia. Początkowo mieliśmy pewne obawy, czy nasze europejskie żołądki nie rozchorują się po indiańskiej wodzie – nic bardziej mylnego. Przez calusieńki pobyt, nie przydarzyły nam się żadne tego typu przykre dolegliwości. Jednak strumienie, to nie jedyne źródła wody w selvie. Gdy mężczyźni udają się na polowanie w głąb selvy, brak wody uzupełniają pijąc bezpośrednie z lian unii de gato lub rozcinając owoc chapi o zdrewniałej, kolczastej skórze.
Chapi w zależności od poziomu dojrzałości może być wypełniony wodą lub białym, galaretowatym miąższem. Gdy pytam, czy każda liana nadaje się do picia, dowiaduję się, że absolutnie nie, są też trujące, spożycie zawartości których, kończy się śmiercią spragnionego wędrowca. Patrzę z podziwem na Indian, choć usiłuję dopatrzeć się różnic, to dla mnie wszystkie liany wyglądają tak samo.
Maito – danie godne bogów.
Mianem tym określa się każde danie, które zostało zawinięte w duże liście i w ten sposób dusiło się przy ogniu. W warunkach selvy najczęściej w ten sposób przyrządza się ryby, węże oraz palmito, czyli posiekany, nieco miękki trzon pnia palmy (tej samej z której pozyskuje się larwy).
Platan i maniok na tysiąc sposobów.
Gdy niestety myśliwym nie uda się nic upolować pozostają zapychające platany i maniok, można je gotować, smażyć (jeśli dysponujesz olejem), opiekać nad ogniem, zetrzeć i zagęścić nimi zupę albo zmieszać z mąką i usmażyć tortille de platanos lub de yuca. Jeśli w plecaku zachowała się przypadkiem odrobina dżemu, to otrzymujemy z tego całkiem smaczne śniadanie!
Plując do miski – chicha
I na koniec trzeba popić. Najbardziej popularne zioła to nieco gorzkawa huayusa i hierba Luisa, czyli trawa cytrynowa. Jednak Indianie piją przede wszystkim chichę, czyli napój ze sfermentowanego manioku, choć maniok można zastąpić też innym warzywem lub owocem. Jak to się robi? Gotujemy maniok przez trzy godziny i miażdżymy na papkę, jeśli znajduje się twarde kawałki, to kobieta z pomocą córek przeżuwa je dokładnie i pluje z powrotem do miski. Proces ten trwa, aż papka stanie się miękka, a miazga manioku nabierze słodkawego smaku.
Następnie odstawia się na bok, po czym dodaje ciepłej wody. Sfermentowany napój jest gotowy do spożycia po jednym dniu, ma wtedy słodkawy posmak. Im dłużej stoi, tym bardziej kwaskowaty smak nabiera, zwiększa się też zawartość alkoholu. W smaku przypomina coś między serwatką, a podpiwkiem. Choć dla człowieka z Zachodu proces produkcji chichy, może wydawać się nieco obrzydliwy, to dla Indian jest to ważny napój, który pije się przy wszelkiego rodzaju okazjach i bez okazji. Produkcja chichy w Amazonii jest domeną kobiet i niegrzecznością jest odmówienie poczęstunku. Jeśli mężczyzna ma kilka żon, każda osobno przygotowuje napój i częstuje nim gości. Jedna z poznanych Indianek – żona wodza sąsiedniej wioski, śmieje się, że chicha jest jak dusza kobiety, która ją przygotowuje, po czym dodaje, że jej jest najmocniejsza i nie sposób odmówić. Uwierzcie, Doña Mercedes Armanda Vargas nie jest osobą, z którą chcielibyście zadrzeć.
A teraz czas na morał tej historii, ponad dwa tygodnie dzikiej kuchni i nieprzetworzonego jedzenia, efekt był taki, że gdy Piotrek dorwał ciasteczka z supermarketu i zjadł ich całą garść, to dostał wysypki ze swędzeniem na niemal tydzień, a Ani organizm oczyszczał się jednym z końców układu pokarmowego
A Wam co z kuchni amazońskiej wydaje się najbardziej atrakcyjne?