Jedni zwą selvę zielonym piekłem, dla innych jest to to dom jak każdy inny. Tym razem odbyliśmy prawdziwą wyprawę – 16dni w dżungli wśród Indian Achuar, plemienia, które niegdyś zasłynęło jako łowcy głów. udaliśmy się poza zasięg telefonów, do wioseczek, których próżno szukać na googlowych mapach. Jak było?
Przemierzając dżunglę
Autobus podskakując na wybojach, dociera na skraj puszczy, dalej już tylko błoto. A raczej wielkie bajora, kałuże i rozmiękła ziemia, w którą zapadamy się po kolana. Krótki odcinek bywa dostępny dla samochodów terenowych, ale dalej przejdą już tylko ludzie i konie, z mozołem niosące pakunki.
Dwa dni, bo tyle szliśmy przez dżunglę, aby dotrzeć do wioski plemienia Achuar, dwa dni mozolnego wspinania się pod górę i ześlizgiwania w dół, zostawiania kaloszy w błocie i wody wlewającej się górą, gdy zapadliśmy się zbyt głęboko, dwa dni odganiania się od moskitów i chowania przed ulewami pod ogromnymi liśćmi, przechodzenia w bród mniejszych strumieni i balansowania na oślizgłej powierzchni zwalonych pni, by przekroczyć większe potoki. Dwa dni, podczas których, droga systematycznie się zwężała, aby z szerokiej i błotnistej, przeistoczyć się w ścieżkę, którą tylko Indianin może wypatrzeć pośród gęstej roślinności i którą coraz częściej znaczyły ślady dzikich zwierząt. Dwa dni walki ze sobą, ze swoimi ograniczeniami, z intensywnym deszczem, aby dotrzeć do naszego celu. Choć droga początkowo jest łatwa do nawigacji, dla nas, jako obcych jest niedostępna. Początkowo idziemy przez tereny plemienia Shuar i jak mówi nam Nantu, który jest naszym przyjacielem i zarazem przewodnikiem, nawet, gdybyśmy znali drogę, to samodzielne przejście jej, bez towarzystwa Indianina wiąże się z ryzykiem dostania kulki łeb, jako intruz. Wprawdzie prawo ekwadorskie nie dopuszcza takich sytuacji, ale tu jest selva, tu prawo stanowią Indianie na swoich terytoriach i rzadko kiedy lokalne konflikty czy problemy wychodzą poza selvę. Nikt sobie nie życzy intruzów, czy to zbłąkanych samodzielnych turystów czy służb mundurowych.
Miało być łatwiej. Pierwszego dnia wynajęliśmy konia w pobliskiej wiosce, który niósł część bagaży i tylko trzy razy zgubił je w błocie, gdy liny okazały się za słabe, Nantu z kory jednego drzewa zrobił coś na kształt sznura, aby przywiązać nasze zapasy. Niestety drugiego dnia mieliśmy mniej szczęścia. Okazało się, że koń jest zbyt zmęczony i nie da rady wypożyczyć go znowu, poszliśmy więc do sąsiedniej osady. Powitał nas wódz, wraz z trzema żonami i pokaźną gromadką dzieci. Każda z kobiet przyniosła wiadro pełne chichy i zaczęli nas częstować, choć nie jest to nasz ulubiony napój, wiedzieliśmy, że brakiem szacunku, jest odmowa poczęstunku, więc aby nie urazić żadnej z żony, grzecznie opróżnialiśmy podawane nam miseczki. W tym czasie trwały negocjacje Nantu z wodzem w sprawie wypożyczenia koni albo pomocy tragarzy. Po czasie potrzebnym na opróżnienie kilkunastu miseczek chichy, uśmiechnięci panowie podają sobie dłonie, rozmowa się skończyła, a Nantu z uśmiechem obwieszcza, że musimy radzić sobie sami, bo nikt nam nie pomoże. Stajemy w osłupieniu, nic, ani grymas na twarzy, ani ton głosu, rozmowy, która toczyła się w języku shuar, nie wskazywały na taki obrót spraw. Dopytujemy ze zdziwieniem jak to możliwe, przecież byli tacy mili, uśmiechnięci i gościnni. Na co dowiadujemy się, że gościna to lokalny obyczaj, a nie pomogą, bo nie i musimy się zwijać.
Gratulując sobie, że robiąc zakupy, zdecydowaliśmy się tylko na najprostsze i niezbędne produkty, odkładając wszelkie puszki z tuńczykiem i sałatkami warzywnymi z powrotem na półki, ruszyliśmy dalej. Ledwo znaleźliśmy się na ścieżce, rozmoknięty karton z jedzeniem odmówił współpracy i się rozpadł. Robimy więc prowizoryczny plecak z liści pewnego gatunku mocnej palmy, a raczej robi go Nantu, sprawnie układając poszczególne liście z zerwanej gałęzi w dziwnego kształtu plecionkę o dość regularnych kształtach i wzorze. W milczeniu i z niemym podziwem przyglądamy się mistrzostwu z jakim to robi. Po paru chwilach wrzuca bezceremonialnie paczki z ryżem, owsianką i bananami do palmowej plecionki. Trochę liany i resztki worka, aby umocować palmowy plecak na barkach piętnastoletniego Christiana, naszego pomocnika i wujka Nantu. Przy ostatnim podejściu słyszymy nawoływania jakby ptak śpiewał, jest odzew – rodzina Nantu wyszła nam naprzeciw. Z ulgą oddajemy swoje plecaki i w strugach deszczu drepczemy dalej. W końcu docieramy do Rio Oso – tej nie da się przebrodzić, czeka na nas czółno, które zabiera nas w dół rzeki Oso, aż do ujścia, następnie pod prąd rzeką Copataza i wreszcie zmęczeni, brudni i totalnie mokrzy docieramy do naszego celu – Comunidad Irar.
Łowcy głów
Plemię Achuar kontakt z cywilizacją zachodnią na dobre nawiązało dopiero w latach 70tych XX wieku, krótko po tym, gdy odkryto ropę w Amazonii. Choć wspominają o nich kroniki, to Indianie w większości uniknęli konkwisty, chowając się głęboko w dżungli. To co dla nich było domem i miejscem schronienia, dla przybyszy z Europy okazało się przeszkodą nie do przejścia. Pierwsi misjonarze zaczęli zapuszczać się w te rejony raptem 70 lat temu i generalnie nie zostali zbyt ciepło przyjęci. A region zamieszkiwany przez plemiona Shuar i Achuar jeszcze nie tak dawno budził grozę jako teren łowców głów. Dziś w ekwadorskich muzeach można zobaczyć zmniejszone ludzkie głowy tzw. Tzantza, dawniej było to trofeum, znak pokonania wroga, z czasem, zaczęli się tym interesować kolekcjonerzy, niekiedy podsycając konflikty plemienne, aby uzyskać więcej towaru. Niegdyś jedną główkę wymieniano za jedną strzelbę, dziś na czarnym rynku osiągają ceny nawet półtora miliona dolarów. Choć prawnie zmniejszanie głów ludzkich zostało zakazane, a niekiedy zdarzają się kontrole policyjne, to wszyscy Indianie mówią nam zgodnie, że proceder ten wciąż się odbywa, ale w ukryciu. Nantu pociesza nas, że europejska blond główka na czarnym rynku nie miałaby wzięcia, ale kto ich tam wie.
Dziś, aby obyczaj nie uległ zapomnieniu preparuje się w ten sposób głowy małp albo leniwców, niestety podczas naszego pobytu myśliwi nie upolowali małpy, więc nie mieliśmy okazji zobaczyć jak to się robi. Spotykamy też starszych, którzy z lat swojej młodości pamiętają tworzenie tzantzy i szczegółowo opisują sposób wykonania. Na pytanie czemu głowa ma zaszyte oczy i usta, jedni odpowiadają, żeby wróg nie mógł rzucić uroku wzrokiem, ani przemówić, a inni, że skórka się rozchodzi i głowa lepiej wygląda jak się ją zaszyje. Witaj Amazonio, rozmawiamy o fragmencie zwłok ludzkich, jak o wyplataniu koszyków, lecz nie po to tu przyjechaliśmy, aby ich oceniać, ale zobaczyć jak żyją.
Comunidad Achuar Irar
Osada nosi nazwę od imienia pradziadka Nantu, który był założycielem, dziś na stałe mieszka tu raptem 8 osób, z czego połowa to dzieci. Niewielka polana i raptem kilka chat – najprostsze z nich to po prostu liściasty dach na palach, w dole palenisko, garnki i posłanie, na którym zmieści się cała rodzina, bywają też domki ze ścianami – dawniej Achuarowie stawiali ściany tylko w sytuacjach wyjątkowych, by lepiej chronić się przed atakiem lub uprowadzeniem swoich kobiet – dziś, gdy poszczególne społeczności muszą ze sobą kooperować by przetrwać, ściany lub ich brak pozostaje preferencją gospodarzy. Czasem mam wrażenie, jakby nie mieli potrzeby prywatności, czynności codzienne wykonuje się wspólnie, razem się pracuje, razem się je, razem siedzi przy ognisku i kąpie w rzece. A czynności naturalne, nie są specjalnie wstydliwe. I o ile nago widzimy tylko dzieci, to nikt się nie przejmuje naturalnymi czynnościami, można i beknąć w towarzystwie i przejrzeć włosy pod kątem insektów, zmienić ubranie i dziecko piersią nakarmić.
Rodzina dzieli się tym, co ma – na powitanie dostajemy mięso tapira i maniok. Tu wszyscy dzielą się ze wszystkimi, tym co złowili, upolowali, przynieśli z niewielkiego poletka za domem. W pojedynkę szanse na przetrwanie są znacznie mniejsze, a selva wymusza kooperację. My dajemy ryż, a oni rybę, my mąkę, a oni platany, aby zrobić placków dla wszystkich. Może to nie wiele, ale w sytuacji, gdy się nie ma prawie nic, nawet najprostsze jedzenie zdaje się królewskim darem.
Nocne odgłosy
Rozbijamy namiot na uboczu wioski, tuż pod samym lasem, to tu będziemy spać przez najbliższe dwa tygodnie, na odchodne słyszymy, że jak spotkamy tygrysa to mamy głośno krzyczeć. W nocy kilkakrotnie słyszymy jak coś ciężkiego chodzi w pobliżu. Nad ranem mówią nam, że znaleźli świeże ślady tuż przy rzece. I nagle chęć zobaczenia dzikich zwierząt nieco nam przechodzi, bo co innego marzyć o tym w wygodnym pokoju, a co innego spotkać w nocy, w drodze do kibelka, groźnego zwierza i mieć świadomość, że jedyna strzelba znajduje się dobre sto metrów dalej, a jej właściciel być może już śpi, a może jest na nocnym polowaniu z dala od osady.
Choć poza małpami, nie spotkaliśmy żadnych dużych zwierząt, nie znaczy to wcale, że nie spotkaliśmy nic niebezpiecznego. W selvie nie tylko spotkanie z pumą, anakondą czy rozwścieczonym tapirem może zakończyć się śmiercią lub bólem. Czasem niebezpieczeństwo jest przyczajone pod liściem, przysiada pod wejściem do namiotu albo siedzi tuż obok na ławce – czasem to jadowita żabka, innym razem włochaty pająk, niekiedy mrówka, która nie wiedzieć czemu ma prawie 3 centymetry lub niepozorny owad, którego jad może uszkodzić wzrok. Raz o mały włos nie usiadłam na jaszczurce, której jad zabija człowieka w przeciągu godziny, a nawet po zabiciu jej śmiercionośny ogon tańcował na ziemi dobre pięć minut zanim przestał.
Indianie wierzą, że selvę należy respektować, ale nie można się jej bać, bo duchy zwierząt czują to i wtedy są gotowe zaatakować. Silne osoby takie, jak szaman, potrafią wejść z nimi w kontakt i nagiąć nawet najbardziej niebezpieczne stworzenia do swojej woli. My szamanami nie jesteśmy, ale uczymy się selvy każdego dnia, nabierając do niej stopniowego zaufania. Wreszcie pod koniec pobytu mamy jedną z najbardziej zaczarowanych nocy w podróży. Śpimy na wzgórzu w głębi dżungli, w cieniu starej ceiby, która wyrosła zanim Kolumb wypłynął na Santa Marii. w szałasie na posłaniu z liści, bez cienia strachu, w harmonii z otaczającym nas majestatem przyrody. A tęskne szlochy ptaka Auju do księżyca i szelest liści w koronach drzew tulą nas do snu.