Laguna Perłowa – brzmi bajecznie, więc rozmarzony umysł podsuwa wizje turkusowej wody i poławiaczy pereł. Przewodnik sugeruje, że jest to miejsce, które koniecznie musisz odwiedzić, by zobaczyć surowe i nieturystyczne Karaiby. Z pozoru wydawałoby się, że to kolejne magiczne miejsce w karaibskim raju, z pozoru…
Najpierw była droga…
Jechaliśmy długo, zmienialiśmy środki transportu, dotarliśmy w nocy.


A co tam zastaliśmy?
Ponure miasteczko z drewnianymi domami, gdzie w zasadzie nie znaleźliśmy nic interesującego i za bardzo nie ma co robić ani gdzie się podziać. Mieszkańcy w większości czarnoskórzy lub Moskitowie mówią językiem angielskim, a kraina ta jest trochę państwem w państwie – tu są Karaiby, nie Nikaragua, jak to z dumą podkreślają. Miłośnicy „autentycznych” doznań pewnie posikaliby się ze szczęścia – są tu skromne, drewniane domki i kolorowe pranie suszące się na sznurach, samochodów za wiele tu nie jeździ, ale drogę przetnie krowa czy koń, czasem jakieś dziecko przemknie na naguska, a czasem słychać jak mąż wydziera się na żonę innym razem sprzedawca Cię miło zagada.
Gruntowe drogi i okoliczne bagna sprawiają, że transport w terenie jest bardzo utrudniony. Ludzie, jak to ludzie – jedne twarze uśmiechają się, inne patrzą na nas spode łba lub zaczepiają po pijaku, jeszcze inne zastygły w bezruchu i tępo patrzą w przestrzeń. Dziwne miejsce, jakieś takie obce, nie mniej próbujemy poznać trochę okolicę. Spacerujemy, odwiedzamy sąsiednie wioski i jakoś nas to nie porywa.
Tak się zastanawiam dlaczego takie miejsce jest wymienione jako „must see”? Czym takie miasteczko różni się od innych miasteczek, w których nic się nie dzieje? Co jest tą atrakcją, że są nieco odmienni kulturowo, że domki z drewna, że to Karaiby (słowo które rozpala wyobraźnię niemal każdego)? Czujemy się niezręcznie, trochę jakbyśmy podglądali tych ludzi, nie mogąc znaleźć własnego miejsca. Co my tu w zasadzie robimy? Do ludzkiego zoo przyjechaliśmy czy jak? O co chodzi? Nie rozumiem fenomenu tego miejsca, nie wiem, może gdyby to było pierwsze spotkanie z Karaibami, to byłby efekt WOW, a tak z zażenowaniem odwracam wzrok, gdy widzę, jak na werandzie kobieta iska swojego mężczyznę, udaję, że nie słyszę awantury, która ma miejsce dwa domki dalej.
Gdy w końcu docieramy do jednego z domostw, gdzie doprowadza nas lekko podchmielony młodzieniec, który próbował nam sprzedać kokosa, panuje ospały, pełen obojętności klimat. Nic dodać, nic ująć, normalnie istna zombilandia. Tępy, oniemiały wyraz twarzy i zero interakcji, gdy podaje rękę i zagaduję kolesia siedzącego na werandzie niezgrabnie skleconego domku. Rzekomy brat naszego nowopoznanego towarzysza odpowiada wreszcie beznamiętnym, nosowym „Hi”, po czym znów zastyga w bezruchu jak waran z Comodo. No to zajebiście, myślę sobie, Lonely Planet to naprawdę potrafi uprzyjemnić życie w podróży. Czuje się serio jak na samotnej planecie, o sorry, raczej jak samotny ktoś na zupełnie innej planecie. To Mars czy Karaiby?
A zatem wróciliśmy…


I z tego wszystkiego najlepsza okazała się sama droga, wschód słońca nad jeziorem, wesołe towarzystwo w autobusie, złapana guma, przeprawy łodziami i totalnie zaskakujące krajobrazy plantacji palm i wielkich pastwisk w miejscu, gdzie mapa pokazuje zielono, więc myśleliśmy, że będzie tylko dżungla. Powiedzenie „droga ważniejsza niż cel”, nabrało nowego wyrazu.
Więcej zdjęć w galerii:
2 comments on Pearl Lagoon – droga ważniejsza niż cel
sylwia
Oglądam z Krzysiem wasz wpis, a on krzyczy: Mamo, byliśmy tam. Pomylił prawy brzeg Wisły z Karaibami…. Wow! A mi się bardzo podoba
Friki Afriki (author)
W sumie praskie klimaty tam były