Wróciliśmy.

Tytułem wstępu…

Przepraszamy tych, którzy czekali na nowe wpisy, za tak długie milczenie, pod koniec podróży zepsuło nam się wszystko, co tylko mogło zepsuć, a zatem: komputer, namiot, telefon, aparat, ciuchy i długo by jeszcze wymieniać. A potem stało się… Wróciliśmy w połowie grudnia. Śmiech, radość, łzy, tęsknota i cała lawina uczuć. Nadrabianie zaległości towarzyskich, kulinarnych i oddawanie się różnym drobnym czynnościom, za którymi się stęskniliśmy. Internet, nasz blog i cały świat podróżniczy poszedł w odstawkę na jakiś czas, a ich miejsce zastąpili ludzie z krwi i kości, widziani wreszcie w realu, a nie przez skype’a. Jako tako ogarnęliśmy się i pora wreszcie coś napisać.

Nieprzystosowana

Zabawne, że niezależnie czy wyjeżdżam na kilka dni czy miesiąc, po powrocie muszę na nowo przystosowywać się do życia w mieście czy w ogóle w Polsce. Gdy po 3 tygodniach włóczęgi z namiotem po Norwegii, wróciliśmy do mieszkania, wołałam przejęta do Piotrka: „Ty, zobacz! Mamy drugi pokój i w sypialni można normalnie stanąć. O jejku – jak fajnie mieć kuchnię!”, gdy wracaliśmy z Barcelony pewnego października ze zdziwieniem odkryłam na lotnisku, że sandałki i 11 stopni to nienajlepsze połączenie. Po powrocie z gór natomiast przez tydzień mam zapędy, żeby iść pieszo do pracy, przecież to tylko 5 kilometrów! No właśnie, chyba mam inaczej, jak inni, bo częściej doświadczam szoku kulturowego po powrocie z wakacji, niż jadąc na nie, niezależnie jakie by to nie było miejsce. A teraz wyjechaliśmy przecież na półtora roku i choć miesiąc już minął od naszego powrotu, to co rusz zadziwia i zaskakuje mnie świat oraz… ja sama.

Hmmm.... w podróży "ładnie wyglądać" nabiera nowego znaczenia
Hmmm…. w podróży „ładnie wyglądać” nabiera nowego znaczenia

Radość…

Wielką radością było znów zobaczyć znajome twarze, posłuchać wszelkich nowinek, zobaczyć jak urosły i zmieniły się dzieci z najbliższego otoczenia. Wzruszające powitania, całe stosy pysznego jedzenia (tak, tak pierogi! J), wymiana uścisków, mnóstwo rozegranych planszówek, książki, filmy i inne drobne przyjemności. Cudowne poczucie, że choć wszyscy jesteśmy nieco starsi i w naszych życiach coś się zmieniało, to esencja została, że to, co najważniejsze i ponadczasowe nie doznało uszczerbku, że ważne dla nas relacje przetrwały.

…i zagubienie

Choć świat niby znany od dzieciństwa, to przez pierwsze dni fascynował i zaskakiwał nas nowo, a to śnieg pada, a to, że tyle ludzi mówi nagle po polsku, ba nawet rozumie nasze rozmowy, które toczymy między sobą. A to, że siatka owoców i warzyw, która do tej pory kosztowała jakieś grosze, nagle kosztuje 50 złotych albo jakie tłumy ludzi potrafią się przewijać przez centra handlowe.

Otwieram szafę z ciuchami i choć nic w niej prawie nie wisi, to dziwię się, że mam tego aż tyle i nie mam się w co ubrać (tak, to przez pierogi ;-) ). Konieczność „ładnego” wyglądania na imprezę, nieco przeraża – ładnie przestaje znaczyć to, co niepoplamione, nie podarte i nie wypłowiałe od słońca. Tusz do rzęs? Kurde, wpakowałam sobie prosto w oko…. Gubię się w supermarketach, w połowie alejki zapominając, czego to ja szukałam, bo wybór jest tak ogromny; medytuję nad długą jak tir lodówką jogurtów, nie mogąc się zdecydować, czy wolę ten bez cukru, czy z probiotykami, a może z lokalnej mleczarni albo ten, co właśnie jest w promocji. A kupując kilogram marchewki przez 20 minut nawijam ze sprzedawczynią o gotowaniu zup i pieczeniu chleba, bo dziwnie mi milczeć.

Tęsknię za Ameryką.

DSC07700

Tęsknię za tamtejszą przestrzenią, wybujałą przyrodą, spektakularnymi widokami, a najbardziej za takim najzwyklejszym życiem. Gdy wchodzę do sklepu, nikt nie nazywa mnie senioritą, nie pyta: „Czego potrzebujesz, serce moje?”, zazwyczaj klepią wyuczone formułki rodem ze szkolenia „Obsługa klienta”. W autobusach i pociągach, nie pytają gdzie są moje dzieci i skąd się tu wzięłam? Ba, bywa, że nawet na dzień dobry ludzie nie odpowiadają. Nagle brakuje mi pytań, które w trakcie podróży zaczęły męczyć i irytować. Siadam na ławce w parku, nikt się nie obejrzy, nikt już nie zawoła: „Hola chica!”, nie podbiegnie do mnie nieznajome dziecko, zasypując pytaniami czy prośbami. Metro ucieka mi sprzed nosa, tu już nie działa machnięcie ręką, żeby zatrzymał się jakiś transport. A kierowcy samochodów uprzejmie się zatrzymują, widząc jak trwożnie rozglądam się przed każdym wkroczeniem na jezdnię. Tu jest inaczej, nie lepiej, nie gorzej, ale trochę tak, jakbym na nowo musiała uczyć się świata, który przecież znałam od zawsze.

Ale Ameryka Łacińska jest we mnie, to ja zagaduję sprzedawczynie, próbuję zagadywać z sąsiadami, uśmiecham się do mijanych ludzi, tańczę, nawet, gdy większość siedzi, celebruję jedzenie i bycie z innymi ludźmi. Tak jakby na przekór temu, że jest zimno i wielu ludzi sprawia wrażenie życia w pośpiechu i ogromnego zaabsorbowania wieloma sprawami na raz. Nie irytuję się, że serwis, który miał naprawić komputer w 3 dni, naprawia już tydzień i pewnie kolejny tydzień to potrwa, ani, że zima znów zaskoczyła PKP i pociąg jest 30 minut opóźniony. To jakieś drobiazgi, małe niedogodności, za to cieszę się jak dziecko, z rzeczy, które wielu osobom wydają się oczywiste – wiem, gdzie zrobię pranie, nie muszę dzielić swojej kuchni z 30 innymi osobami i działa mi internet. Funkcjonuję sobie nieco jak w podróży, nie biczując się, że danego dnia tylko zrobiłam obiad, byłam na spacerze i spotkałam się z koleżanką, a przecież „powinnam” być bardziej produktywna i konstruktywna. Po prostu daję sobie czas, żeby się przyzwyczaić.

Zatrzymać w sobie, to co najcenniejsze…

Będzie banalnie i górnolotnie, ale uważam, że największą wartością wyniesioną z podróży to nie pierdylion ładnych zdjęć, nawet nie dotarcie w miejsca z prywatnej listy marzeń, czy spotkanie fajnych ludzi, ale takie najzwyklejsze bycie „tu i teraz”, szukanie radości w małych, zwykłych chwilach i możliwość spojrzenia z dystansu czy przez pryzmat innych kultur na siebie i swoje życie. Nauka cierpliwości i pokory oraz przekonanie, że tak naprawdę to niewiele muszę, a wiele mogę, więcej niż myślałam. Konfrontacja z faktem, że choć inni cenią mnie i różne moje umiejętności, to tak naprawdę niewiele wiem i niewiele umiem, że różne wyuczone i pielęgnowane umiejętności, w wielu miejscach świata są niespecjalnie przydatne. Oduczenie się wielkiego planowania na zapas i puszczenie nadmiernej kontroli, a w zamian głębokie zaufanie do siebie, że gdy będzie trzeba wybierać, to wybiorę dobrze. I tak sobie myślę: Kobieto, poradziłaś sobie w tych ponoć strasznie niebezpiecznych krajach, stałaś z wyciągniętym kciukiem na pustyni, czekając na jakąś ciężarówkę, po Andach się szwędałaś z plecakiem, mieszkałaś z Indianami w głębi dżungli, to w Polsce sobie nie poradzisz?

ekwador selwa widoki-19
„Moja” Amazonia

 

Zewsząd padają pytania: Jakie masz plany? Co teraz? Gdzie będziesz mieszkać? Gdzie będziesz pracować? Jak żyć? Kiedy będą dzieci? Kredyt? Samochód? Kiedy będzie nowy wpis na blogu? Gdzie pojedziesz na wakacje? Czy i dokąd następna podróż? Jak? Po co? Kiedy? Czemu? I tak dalej…Chociaż jakieś plany i pomysły są, to szczera, choć dla wielu niewystarczająca, odpowiedź na większość tych pytań jest: „Właściwie to nie wiem”. I zamiast gorączkowo szukać odpowiedzi, to się zastanawiam, jak stworzyć moją Amazonię w Warszawie i mieć swoją indiańską wioskę, a reszta przyjdzie we właściwym czasie.