Zupełnie, jak w tytule właściciel chaty oznajmił nam, to co wyżej napisałem w pierwszej frazie, druga to już wstawka mojego autorstwa, aczkolwiek pokrywająca się całkowicie z rzeczywistością. Dosłownie tak, po 2 tygodniach pobytu na Kubie przesyconej rytmami salsy trafiamy do hotelu, gdzie małżeństwo koło 30tki okazuje się słuchać rock’n’rolla i jego wszelkich mocniejszych odmian. Po zrzuceniu plecaków i kilku spojrzeniach na plakaty zespołów muzycznych znajdujących się w pokoju obok patio, ze zdumieniem pytam: „Nie słuchasz salsy?”

Sympatyczny, wytatuowany Kubańczyk zaczyna się śmiać wraz z żoną i wszystko zaczyna się kręcić jak za starych dobrych lat. Za moment wybieram CD i następuje come back do lat 70tych, 80tych i 90tych. Koleś z namaszczeniem pokazuje mi swoją kolekcję płyt oraz wydanie Metal Hammera ze Stanów, jedyne, które ma i trzyma zafoliowane jak relikwię. Myślę o swoich stosach płyt zalegających w pudełkach w Polsce i zaczyna mi być go żal; bo gazetę mogę kupować co miesiąc, płyt mam mnóstwo, a on nie ma takich możliwości. A Kuba w swej nędzy i zamordyzmie głównie jest w stanie przetrwać dzięki muzyce, tradycjom i jedności w relacjach między ludźmi. Rewolucyjną dialektyką nikt tu się nie nakarmi i nie pocieszy. To, co ludzi łączy, to wspólne wieczory, muzyka, śpiew i relacje. Che był symbolem przemiany i odnowy, ale został w muzeach i na zwalistych monumentach, szarych kamiennych bryłach, przy których kręcą się głównie turyści. Porewolucyjny ustrój kubański nie przewiduje szerokiego dostępu do muzyki alternatywnej i literatury. W tym momencie przypominam sobie, jak mój starszy brat jeździł po płyty na stadion X-lecia, a ja wystawałem z mamą w kolejkach i wsłuchiwałem się w długie rozmowy w nich toczone. Brat też traktował przywożone analogii jak relikwie, a ludzie byli bardziej z sobą zżyci. Poprzedni koleś, u którego byliśmy na moje pytanie czemu Kubańczycy nie robią demonstracji, odpowiedział mi, że są spokojnym narodem.

OK, ale wracając do wątku, to Hansel i Liecty (nasi gospodarze) po długiej rozmowie o muzyce zaprosili nas na imprezę i tu też duża niespodzianka od strony kulturowej i socjologicznej. Imprezownia, w której lądujemy znajduje się koło kościoła i jest mozaiką wszelkich kultur i mniejszości. „Esto es Caribie, no Latina America” – powiedziała mi Liecty. „Si, si…” – odpowiadam, patrząc na dredy, tatuaże, sylikony, fantazyjne kolczyki i wchodzących transwestytów. Przewalają się tu tłumy różnobarwnych ludzi od mniejszości seksualnych, po rock’n’rollowych wyjadaczy i wyżelowanych chłopców niczym z żurnala mody. „A więc to są Karaiby” mruczę sobie pod nosem, ale Liecty przedstawia mi kolesia koło 50tki, który robi tatuaże. Kolejne egzotyczne zjawisko, ale budzi moją sympatię od kilkunastu pierwszych słów. Przekrzykujemy się w huku muzyki i tłumie. Ja ze swoim kiepskim hiszpańskim, on w bełkocie po Havana Rum i jakimś splątaniu hiszpańskiego z miejscowymi dialektami, których jest dużo. W końcu koleś macha lekceważąco ręką i zadziera koszulkę do góry. Na środku klatki piersiowej w okolicy splotu słonecznego ma wytatuowaną wielką tarczę jak na strzelnicy. Potem wybuchamy głośnym śmiechem i niewerbalnie odczuwamy zrozumienie. Tak zwyczajnie, stojąc na stołach zadzierając koszulki i pokazując sobie tatuaże.

Jeżeli chodzi o dobór ludzi względem muzyki, to widać, że przeważająca większość nie jest w ogóle z tej bajki i trochę tego nie kumam, ale po kilku urywanych, krzyczanych rozmowach, załapuje o co chodzi – nikt tu nikomu nie szkodzi i nikomu nie przeszkadza kto kim jest i jak wygląda. Teren klubu wraz z galerią jest skrzętnie wykorzystany w myśl lokalnej idei pojednania i wspólnej zabawy. W głowie kiełkuje mi porównanie – taka lokalna, karaibska Parada Równości. Powstają pytania jak taka tolerancja możliwa jest w tym systemie, przelatują mi obrazy sprzed 25 lat z mojej podstawówki, gdzie społeczeństwo systemowo było szare i zaszeregowane jak wory z ziemniakami, a ja lądowałem u dyrektora dość systematycznie za odmowę obcięcia włosów. Próbuję badać dalej i dopytuję naszego gospodarza i wydziaranego o tolerancję wobec mniejszości seksualnych itd. Dowiaduję się o jednej uniwersalnej zasadzie panującej w tym miejscu, mówiącej o przyjaźni i jedności ponad podziałami. Sam Hansel tłumaczy mi, że on w ogóle nie tańczy, ale wpada tu pogadać o piłce nożnej, baseballu i zobaczyć się z kumplami. Dla niego wieczory muzyczne zgodne z jego gustem są w środy – okazuje się, że imprezowania ma grafik, według którego od poniedziałki do czwartku jest: jazz, blues, rock, reggae, a w weekendy muzyka dla wszystkich. Wpadają się w weekendy zobaczyć, bo jednak lubią się i wzajemnie szanują. Hansel nie potrafi mi odpowiedzieć czy taka tolerancja jest na całej Kubie czy tylko w Santa Clara. Swoją drogą byłem bliski wysnucia wniosku, że z tolerancją u nich jest lepiej niż w Polsce za komuny czy teraz, ale nie zrobię tego na bazie obserwacji z jednego miasta. Aczkolwiek przydałoby się trochę Karaibów w Polsce i takiego chill outu dla różnych ludzi z kijem w tyłku (czytaj sztywnie i schematycznie myślących). Na pożegnanie pytam gospodarza czy tymi kluczami, które mamy otworzymy wejście do domu, bo chcemy już wracać. Odpowiada mi, że na luzie i rzuca mi na odchodne: „Mi casa es su casa”.