Minęły dwa lata, gdy zlądowaliśmy w Meksyku i bladym świtem znaleźliśmy empanady w aptece. Sześć miesięcy w Polsce, to chyba dość czasu na zebranie przemyśleń jak to jest jakiś czas po. Wśród licznych pytań o to jak było, czy było ładnie / niebezpiecznie / drogo, czasem ktoś pyta, czy nie żałujemy?
Odpowiedź brzmi NIE!
Krótko: zrobiliśmy to, co chcieliśmy, zafundowaliśmy sobie półtora roku na totalnym luzie, nasz wyjazd świetnie wpłynął na naszą relację, sporo się dowiedzieliśmy o sobie samych i otaczającym nas świecie, sporo też przewartościowaliśmy w naszym życiu…
Niematerialna cena podróży
… i dlatego czasem czujemy się z lekka niedopasowani. Wybraliśmy inaczej jak większość, nie mamy domu, dziecka, samochodu, kredytu i w tej chwili oszałamiającej kariery lub rozdmuchanych aspiracji. Ciężko mi empatyzować z problemami pierwszego świata, wkurzają sytuacje, gdy oczekuje się ode mnie tłumaczenia ze swoich wyborów. Ja nikogo nie pytam czy żałuje, że zrobił remont, podyplomówkę, następne dziecko albo kasy wydanej na obiad w restauracji.
Czasem z lekką zazdrością patrzymy na naszych przyjaciół i ich pociechy, bo może też mielibyśmy już potomka i to odpieluchowanego, może mielibyśmy więcej kasy na koncie albo zasobów trwałych, ale mimo wszystko warto było! Wyjeżdżając czuliśmy się spełnieni zawodowo, po powrocie praca, jest, ale… hmmm mogłoby być lepiej

Obecnie jest nam trudniej niż przed wyjazdem i bynajmniej nie o same finanse tu chodzi. My się zmieniliśmy, ciężko nam usiedzieć na tyłku, ciężko wbić w rutynę praca, dom, obiad, spotkanie, film – to było fajne przez pierwsze dwa miesiące, ale już starczy… Ciężko nam w wielkim mieście, gdy półtora roku spędziliśmy głównie w przyrodzie i na prowincji, brakuje przestrzeni, a widok na betonowe bloki i ulice fizycznie boli. Najchętniej siedziałabym w parku, w lesie albo nad Wisłą, w mieszkaniu czuję się jak w klatce i jeszcze je sprzątać trzeba. Nie chcę brać udziału w pogoni za więcej, bardziej, mocniej, ale wiem, że tak totalnie z głową w chmurach nie zrealizujemy naszych kolejnych pomysłów podróżniczych i życiowych. A przecież kiedyś nam to pasowało, lubiliśmy nasze zapracowane życie, podnoszenie kompetencji, miasto oraz poczucie jako takiego ogarnięcia i stabilizacji. Dziś już chyba nie potrafimy wrócić do tego, co było przed i czasem do głowy przychodzą szalone pomysły, a gdyby tak… zamieszkać na barce, w kamperze, albo na totalnym zadupiu wypasać kozy i zbierać jagody?
Brakuje nam poczucia nieograniczonej swobody i mobilności. Ciągnie w te wszystkie niesamowite miejsca, których jeszcze nie widzieliśmy, ciągnie do miejsc i ludzi, z którymi się zaprzyjaźniliśmy. Z różnych krajów przychodzą do nas wiadomości: „Co słychać? Kiedy znów przyjedziecie?”, a ja ze smutkiem myślę, że chyba nieprędko.
To tyle ukrytych kosztów, chyba niewygórowana cena za spełnienie marzeń. Ważne i bliskie relacje przetrwały i pomogły nam przetrwać po powrocie.
A czego tak naprawdę żałujemy?
Nie wzięliśmy termosu
Wydawało nam się absurdalne branie go w tropiki, ale nie uwzględniliśmy, że straszni z nas kawopijcy i jak przypomnę sobie te wszystkie lury, które sączyliśmy albo cappuccino w cenach mocno europejskich, to żałuję, że nie mieliśmy własnego termosu, w którym sami zrobilibyśmy sobie zapas na cały dzień. Może byłaby lura, bo wbrew pozorom znalezienie smacznej kawy, wcale nie było takie proste, ale taniej i prościej by wyszło.

Posłuchaliśmy rady odnośnie brania starych rzeczy
Bo przecież na miejscu wszystko można kupić! I nie znaliśmy jeszcze tego wpisu Moniki. Ano można, zazwyczaj 100% poliestru, chińszczyzna albo ropa americana, która czasem w lumpeksie kosztuje niewiele mniej niż nowe ubrania w Polsce. W miarę zużywania się ciuchów mieliśmy coraz częściej do wyboru stylizację na dziada albo lokalną cepelię, gdy ratowaliśmy sytuację ciuchową „pamiątkami”.
Kupiliśmy Lonely Planet
… i przez chwilę ślepo próbowaliśmy się nim kierować. W sumie nie wiem, co mnie podkusiło. Zawsze obywałam się bez tego kultowego przewodnika i byłam zadowolona, a potem poszłam za owczym pędem, nie wiem po co żeby było epicko, hipstersko i z ‘dramatic scenery’? Cóż, chyba nigdy nie zrozumiem fenomenu LP, żeby jednak oddać mu sprawiedliwość, kartki fajnie się sprawdziły jako podpałka do ogniska albo do suszenia butów, gdy wpadłam do strumienia. Podróżując przez Amerykę Środkową, naprawdę trudno nie natknąć się lub nie usłyszeć o atrakcjach, które wymienione są w tym przewodniku, a dodatkowy ciężar trzeba było nosić. W naszym przypadku najlepiej sprawdziła się w miarę luźno zarysowana trasa i po prostu go with the flow.

Wzięliśmy stary aparat,
…który się zepsuł w Nikaragui, gdy próbowałam z bliska zrobić zdjęcie mamie leniwcowej z maluszkiem. Porażka. Nie udało nam się znaleźć sensownego miejsca do naprawy, nie udało nam się namierzyć nikogo, kto mógłby kupić sprzęt w Stanach i przywieźć go osobiście, a cło przy wysyłce lub zakup sprzętu fotograficznego w salonie to rozbój w biały dzień. W ten sposób staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami bezlusterkowca, ale bardzo żałujemy, że zakupów nie zrobiliśmy w Polsce.
Za bardzo wystraszyliśmy się komarów
Decyzja o profilaktyce różnych chorób to kwestia indywidualna i na pewno do przedyskutowania z lekarzem, ale jak sobie przypomnę te cholernie drogie środki na komary, które wcale nie działały, a na miejscu były do dostania bez problemu i zazwyczaj w niższej cenie… Zresztą te miejscowe też szału nie robiły. I ten nieszczęsny malerone, nigdy nie był nam potrzebny, ale gdyby był, to miejscowi też mają lekarzy, apteki i leki.
Nie byliśmy w Cordiliera Huahuaysh w Peru
Trochę wystraszyliśmy się pory deszczowej, która już się zaczęła, a do tego Piotrek się uparł, że jemu już się nie chce w kolejne góry, bo ile można? Że woli trekking do Choquequirao- kolejnych ruin inkaskich A sama się nie zdecydowałam na 10 dniowy trekking. Jeśli kiedyś będę rozwodzić się z mężem to z tego powodu! (Taki argument z łatwością w sądzie podważę, wymyśl coś lepszego np. przystojnego Indianina! – Piotr). Rozumiecie, niektóre pary się kłócą o niepozmywane gary, a my o ten trek.
Nie dojechaliśmy do Patagonii
Chyba zawsze musi pozostawać jakiś taki niedosyt. Wahaliśmy się do samego końca, spinaliśmy i… odpuściliśmy. Uznaliśmy, że nie warto jechać tydzień stopem, żeby w samej Patagonii pobyć tydzień i wracać stopem na ostatnią chwilę do Buenos, skąd mieliśmy lot do Europy. I z tego powodu mam ogromnego doła do dziś. Ale pocieszam się, że kiedyś tam wreszcie dotrę, przecież obiecałam mojemu przyjacielowi kamyczek spod Cerro Torre!

Wystraszyliśmy się Wenezueli
Bardzo nas straszono tym krajem i ulegliśmy, dopiero, gdy Wenezuela była całkiem daleko, spotkaliśmy kilku obywateli tego kraju, którzy szczerze opowiedzieli nam jak wygląda kwestia bezpieczeństwa, cen, realiów podróżowania, których miejsc lepiej unikać, a gdzie śmiało można jechać. Żałujemy, kiedyś planujemy nadrobić, może przy okazji wizyty w Patagonii?
Pewnie mogliśmy różne rzeczy zrobić lepiej, inaczej rozplanować trasę i budżet, gdzieś zostać krócej lub dłużej, skorzystać z jakiejś atrakcji albo coś sobie odpuścić. Jednak nie ma co się biczować, my się zmienialiśmy, nasze podejście do podróżowania też i wrzuciliśmy na luz. Nie da się zobaczyć wszystkiego i kolekcjonować wszelkich możliwych doznań. Może dzięki temu, że gdzieś zamarudziliśmy za długo, mogliśmy w inne miejsce dotrzeć o właściwej porze i właściwym czasie, poznać konkretne osoby, przeżyć przygody, które nadały sens naszej podróży i zostawiły niezatarte wspomnienia.
Zresztą od lat wychodzę z założenia, że lepiej żałować, że coś się zrobiło, niż żałować, że nie miało się odwagi spróbować. Mam czego chciałam i nie żałuję.