Po tylu tygodniach w górach zatęskniliśmy za słońcem i ciepłem. Wpis choć o wybrzeżu Oaxaci, które jest jednym z piękniejszych miejsc, w jakim byliśmy, nie będzie jednak o szumie fal i śpiewie ptaków. Dziś o wspólnocie, miłości i współczesnych „hipisach”.

Jak Meksyk i Gwatemala długie i szerokie, tak w trakcie naszej podróży co rusz spotykamy jakieś kooperatywy i niesamowicie nam się ten pomysł spodobał. Społeczność jednej lub kilku wiosek postanawia się w czymś zacząć specjalizować i wszyscy na tym zyskują. Działania te są na poziomie lokalnym, pozwalają utrzymać dziedzictwo kulturowe jak i indiański światopogląd o świecie poprzez łączenie tradycyjnej sztuki, wyrobnictwa i czynów o charakterze ekologicznym. Spotkaliśmy już róże kooperatywy: rzemieślnicze, nastawione na agroturystykę, produkcję żywności, manufakturę kosmetyków, ale największe wrażenie zrobili na nas ludzie z Ventanilli koło Mazunte.

Ta niewielka wioska liczy raptem 150 mieszkańców, mieszka tam ok. 20 rodzin, które we własnym zakresie ratują przyrodę. Gdy kilka lat temu huragan powalił wiele drzew, zajęli się systematycznym zalesianiem terenu, bo jest to schronienie dla zwierząt. Podczas okresu lęgowego żółwi dbają o jaja, a później o maluszki, aby jak najwięcej z nich miało szansę na przeżycie. Podobną opieką otoczyli krokodyle w lagunie. Zbierają młode, gdy przestanie się nimi zajmować matka, trzymają je osobno, aż maluchy troszkę podrosną, a następnie wypuszczają. Młode są zagrożone nie tylko przez człowieka i drapieżne ptaki, ale również przez dorosłych przedstawicieli swojego gatunku (nawet samice potrafią zjeść swoje dzieci, gdy te już podrosną). Jest tam też azyl dla zwierząt, są ponownie przystosowywane do życia w przyrodzie. Słowem odwalają kawał dobrej i ciężkiej roboty we własnym zakresie, bez wsparcia rządu czy jakichkolwiek organizacji.



Środki pozyskują, oprowadzając turystów po lagunie, można też wynająć przewodnika na obserwację ptaków czy wybrać się na miejsce lęgowe żółwi. Poza tym oferowane jest skromne zakwaterowanie i wyżywienie. Opłaty są bardzo przystępne i aż ściska za serce, ile ci ludzie robią sami z siebie, bo jest dla nich ważne miejsce, w którym żyją i chcą, by pozostało ono w równowadze. Bo uważają, że tak trzeba, niezależnie od tego, czy przybędą turyści czy nie. Innym przykładem jest maleńkie Mazunte na wybrzeżu Pacyfiku – wioseczka, kurorcik, gdzie miejscowi wpadli na inny pomysł – tworzą naturalne kosmetyki z produktów lokalnych, proste opakowania, nieskomplikowany skład, za to produkty naturalne, uprawiane w ogródkach bez chemikaliów. Kupując produkt, płacisz po prostu za ich pracę, nie napychasz kabzy wielkim koncernom, ich specom od reklamy i marketingu. A produkcja ich towarów, nie narusza równowagi środowiska.

A efekty jakie!


Zastanawiamy się czy w polskich warunkach byłoby coś takiego w ogóle możliwe na większą skalę? Nie tylko jeden zapaleniec z ideą, ale cała wioska, która współdziała, a nie rywalizuje, aby osiągnąć swój cel. Może u nas, jest za wielki dobrobyt, a w biednych rejonach Meksyku czy Gwatemali, to konieczność, aby przetrwać, bo w grupie jest większa siła i sprawczość? A może lata komunizmu, PGRy i „dobrowolne” czyny społeczne obrzydziły doszczętnie ideę współdziałania? Mówi się, że w Meksyku cała wioska wychowa dziecko, jeśli rodzicom coś się stanie i zaczynamy wierzyć, że faktycznie może tak być.



Nasz czas nad Pacyfikiem spędziliśmy głównie małym i spokojnym Mazunte, które bardzo polubiliśmy. Pooglądaliśmy żółwi, popluskaliśmy się, podjedliśmy sobie. W zasadzie nic specjalnego się nie działo, a gdy znaleźliśmy kwaterę marzeń to, aż był problem, żeby z niej wyjść – prosty pokój na poddaszu, dach z liści palmowych, energia z paneli słonecznych, hamaczek i podziwianie prac naszego gospodarza, który stworzył liczne Catriny z masy papierowej.


Mazunte w przewodnikach i necie bywa określane, jako hipisowska wioska i tak się zastanawiamy o co chodzi? Czy dla autorów przewodników hippie to takie trochę starsze dziecko z dreadami, w luźnych gaciach, które w przerwie między plażą, a obiadkiem (w wege restauracji), będzie sprawdzać facebooka na swoim telefonie lub laptopie, popijając przy tym browar lub paląc trawkę? Może jesteśmy teraz stronniczy i nie wszyscy rzecz jasna są tacy, ale czasem to się robi groteskowe.

Śmieszy nas widok przestylizowanych kolesi (styl – jestem taki nonszalancko wyluzowany z moimi przetartymi spodniami, tatuażami i irokezem / dredami), którzy targują się zawzięcie o cenę taksówki do sąsiedniej wioski, gdy 200 metrów dalej jeździ zbiorowy transport za grosze. Czy to tata Amerykanin dał pieniążki na wakacje, a po przyjeździe wyśle na uniwersytet i każe zgolić dredy? Nie rozumiemy, czemu wegeteriańskie knajpy, kosztują niekiedy dwa razy tyle, co normalne i czemu musi w nich być od razu Budda, Kriszna czy muzyka oniryczno – tantryczna. Nie można tak po ludzku soczewicy z marchewką podać w mniej dizajnerskim wnętrzu? W hippie Mazunte nawet Twoje gatki wypiorą z miłością.


Kurde, jak to mają być XXI wieczni hipisi, to wolimy tych, co sadzą drzewa i dbają o krokodyle bez potrzeby zmienia statusu na fejsie czy tony koralików. Więcej w tym bezinteresownej miłości dla świata.
Rozochoceni dziełami naszego gospodarza, zbieramy się na Święto Zmarłych. Czekajcie na relację!

Zapraszamy do obejrzenia galerii:
6 comments on Bajeczne Wybrzeże Oaxaci
filip malinowski
czy bez mieć nie ma być???
frikiafriki
Nie wiemy. Nad tym pytaniem filozofowie zastanawiają się od lat…
Masonkowa
Kosmetyki wyglądają rewelacyjnie, zwłaszcza że widać efekty na Tobie Anno – wyglądasz promieniście!! Przesłałabyś może co nie co do nas??
frikiafriki
Dziękuję bardzo
A kosmetyki – w większości na oleju kokosowym, z lawendą, różą, limonką – po 5 składników na krzyż. Sprawdza się zasada im mniej, tym więcej. Nad paczką pomyślimy – może otworzymy filię Mazunte w Warszawie.
Pozdrawiamy!
mopik
Za oknem listopadowa szarość. Bydgoska nijakość wdziera się klientami do PKD, a z laptopa wypływają bajeczne kolory i opisy krainy pełnej harmonii i spokoju. Jestem pewien, że takie perełki też gdzieś w Was zostaną na dobre. Kolekcjonujcie je pieczołowicie, bo jak się zobaczymy to będę je z Was wyciskał bezlitośnie. Może nie posadzimy dodatkowych drzew na Rapaka, ale jakiegoś krokodyla przydałoby się na Szerokiej wypuścić
frikiafriki
To wyciskaj nas jak lemonkę
Właśnie zjechaliśmy meksykański Chiapas i jesteśmy w Gwatemali – niedługo będzie zalew zielonych zdjęć na blogu, taka alternatywa dla drzew bez liści.
Pozdrawiamy!
ps: łatwiej posadzić drzewko niż przetransportować krokodyla