Nieważne gdzie, ważne z kim.

Po kolejnym (nie wiem którym) pobycie w Otavalo wraz z Anią i Aliną pojechaliśmy na wybrzeże. Gdy po nocnym autobusie, jak zaspane zombie włóczymy się po ulicach Puerto Lopez, próbując znaleźć jakiś kofeinowy napój, uwagę naszą przykuwa duży, kolorowy szyld z napisem Clandestino na drewnianym, rozlatującym się domu z werandą, ozdobiony wizerunkami Marleya i Che Guevary. Podchodzimy bliżej, niestety zamknięte, zrezygnowani chcemy się już wycofać, gdy nagle przechodzący ulicą mężczyzna, dopytuje z uśmiechem czego potrzebujemy. „Kawy!” – odpowiadamy jednogłośnie, a jegomość puka w najbliższą okiennicę i mówi: „Nie ma problemu, zaraz Wam załatwię.” Po kilku chwilach w drzwiach pojawia się ziewający, wytatuowany Rastaman w samych dżinsach. Javier nie robi żadnych problemów, pomimo przerwanego snu, więc po kilu chwilach sączymy razem kawę na werandzie. Po kilkunastu minutach przyjacielskiej pogawędki mam wrażenie, jakbym znał go od lat, a nowa znajomość, w efekcie wywiera pozytywny wpływ, na klimat naszego pobytu w Puerto Lopez.

Clandestino
Clandestino

Javier, krótko mówiąc jest pojechany, gra z nami na gitarze, śpiewa ballady i opowiada o lokalnej przyrodzie, gdyż pracuje także jako przewodnik wycieczek. A Calndestino żyje własnym, pokręconym życiem i na pierwszy rzut oka widać, że właściciel kasy tu nie robi. Szczęki nam opadły, gdy zostawił knajpę z gośćmi otwartą i bez obsługi, mówiąc do nich: „Czujcie się jak u siebie w domu, bo ja idę na targ z przyjaciółmi, będę później”.  W takiej oto atmosferze spontanu i wyluzowania, podreptaliśmy razem kupić świeże ryby z nocnego połowu, rzecz jasna w ilości niemal hurtowej, bo cena była śmiesznie niska. Rozstając się, czułem się, jakbym wynajął bar na prywatną imprezę, jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy przyszliśmy wieczorem, a knajpa pełna ludzi jak nigdy.

Nasza rybka
Nasza rybka
Alina szykuje sałatkę...
Alina szykuje sałatkę…
A chłopaki przy garach
A chłopaki przy garach

Oczywiście nasz kochany Rasta, nie przewidział, że są półfinały Copa America, gdyż totalnie nie interesuje się sportem, poza paleniem zioła. Uświadomił nas o tym, jego znajomy, gdy zaczęliśmy wspólnie gotować. Butelki pobrzękiwały o blat, dzieci plątały się pod nogami, a Argentyna z Kolumbią walczyła o wejście do finału. Zwolennicy obu drużyn przekrzykiwali się wzajemnie i bratersko poklepywali po plecach. Generalnie niezły bajzel, ale na wesoło i miłej atmosferze, bo Latynosi kochają football. Gdy stałem nad garami, zagadywano mnie o polskich piłkarzy – Podolskiego czy Lewandowskiego. Mogliśmy też posłuchać ciekawych historii, jak narkobosowie z Kolumbii sponsorowali kluby, czy ustawkach kibiców z ekwadorskiej prowincji Manabi. Mówię, że u nas chuligani biją się na pięści, noże i czasem maczety, ale bez broni palnej. Na co mój rozmówca odpowiada: „Maczety to luz, najwyżej obetnie Ci rękę”.

Kolumbia strzeliła gola!
Kolumbia strzeliła gola!

A w tym wszystkim Javier, gdy usłyszał, że się już najedliśmy, zaczyna, jak Jezus z Nazaretu, rozdawać ryby gościom i sąsiadom z dziećmi. Nie wiem czy sam zjadł cokolwiek poza ryżem. Reasumując, bardzo mnie tym rozczulił, naprawdę hipisowska dusza i dobry człowiek. A Clandestino, cóż, chyba nie zarobiło tego wieczoru, choć było pełne ludzi. Myślę, że idea tego baru (nazwa oznacza coś robionego w ukryciu i nielegalnego) jest jak Javier, nie kasa się liczy, a jedyną zasadą, niepisanym prawem jest życzliwość, szczerość i otwartość wobec ludzi. Nawet ostatniego wieczoru, gdy wyjeżdżaliśmy, nasz przemiły Amigo zostawił bar otwarty na oścież i poszedł z nami na pożegnalny zachód słońca.

ekwador puerto lopez-57

Ogólnie rzecz biorąc nie wiem sam, co o tym sądzić, ponieważ Isla de la Plata, wieloryby i wycieczki wypadły blado w porównaniu z miejscowym klimatem i napotkanymi ludźmi. Turystyczne must see (w sumie do wielu nie dotarliśmy), okazało się zwykłym tłem dla zwykłej, aczkolwiek magicznej codzienności. A ja, będąc tam, zapuściłem korzenie i już po chwili mieliśmy naszego Javiera, naszą panią od omletów, która pamiętała, o truskawkach dla Ani, naszego Darwina – właściciela hostelu i wielu, innych przyjaznych ludzi. I w tym wszystkim nasuwa mi się pytanie czy ja jeszcze podróżuję po Ekwadorze, czy po prostu tu żyję?

Darwin (po prawej) i jego kumpel
Darwin (po prawej) i jego kumpel

ekwador puerto lopez-13

Ta przemiła pani robi rewelacyjne omlety!
Ta przemiła pani robi rewelacyjne omlety!

Klimat tutejszego życia i nawiązanych kontaktów powoduje, że czasem kręcimy się w kółko, jakbyśmy tu mieszkali, o czym świadczy powrót do Otavalo na Inti Raymi – indiański nowy rok czy pomieszkiwanie u koleżanki, która pomogła nam z załatwieniem paczki. Czuję, że wyszedłem poza utarty schemat, bez oglądania się na to co trzeba, można lub warto zobaczyć. Coś się zmieniło w tej podróży, nie prowadzą nas przewodniki, ale napotkani ludzie, okoliczności i intuicja, co owocuje wieloma niespodziankami, jak spontaniczny wypad do Amazonii z przyjaciółmi, aby odwiedzić rodzinę jednego z nich, ale to historia na osobny wpis.

Pan z wężem też był miły
Pan z wężem też był miły
I wąż też całkiem kontaktowy ;-)
I wąż też całkiem kontaktowy ;-)

A gdyby ktoś chciał wiedzieć skąd się wzięła nazwa Clandestino, to niech posłucha tego kawałka Manu Chao.