Do maleńkiej pizzerii (jedynej z miejscami siedzącymi, jaką spotkaliśmy na Kubie) zachodzi starszy pan z osiołkiem. Dla siebie zamawia sok z mango, poczciwy zwierzak wsuwa łeb do środka, sprzedawca daje mu bułkę. Staruszek i osioł powoli przeżuwają, odchodzą i wracają na prażącą ulicę. W niewielkim Trinidadzie życie toczy się nieśpiesznie. Mężczyźni poruszają się na rowerach, niekiedy z małżonką na ramie, starsi panowie pchają taczki, z których sprzedają owoce, czasem przejedzie jakiś wóz z koniem, niekiedy spokój przerywa ryk silnika Kamaza lub starego Forda – choć odległe o 4 przecznice słychać je tak, jakby były tuż obok.
Sam Trynindad przyjemnie zaskakuje. To 500 letnie miasto, objęte patronatem UNESCO, jest najczystszym i najładniejszym z miast, jakie widzieliśmy na Kubie. Pomalowane ściany kolonialnych domów tworzą na wąskich uliczkach mozaikę błękitu, różu i żółci. Okna przesłaniają misternie zdobione kraty, a uchylone drewniane okiennice pozwalają zajrzeć do środka. W większości domów słychać telewizor i Kubańczyków entuzjastycznie dopingujących piłkarzy na Mundialu.

Uliczki o kocich łbach prędzej czy później doprowadzają do Plaza Major- głównego placu miasta, gdzie uroczy skwerek zaprasza do odpoczynku w cieniu palm. W pobliżu widać wieżę, niegdyś klasztoru, dziś muzeum poświęconemu, jak wiele rzeczy na Kubie, rewolucji i walce partyzanckiej.

Z wieży dawnego konwentu św. Franciszka rozciąga się piękny widok na okolicę. Od południa turkusowe morze, na zachodzie i północy góry, a na wschodzie zielone pagórki, z licznymi plantacjami trzciny cukrowej. Snujemy się po uliczkach, niekiedy robiąc postój na pyszną kawę, którą tu pija się z maleńkich filiżaneczek, a dodanie do niej mleka jest swego rodzaju barbarzyństwem i wiele kawiarni oraz knajpek, nie przewiduje tego w swojej ofercie.
Sama okolica zachęca do robienia wycieczek rowerowych. Położona 12 km od miasta Plaża Ancon, to kilka kilometrów złocistego piasku, wzdłuż bardzo wąskiego półwyspu. Nam jednak najbardziej przypadła do gustu maleńka, skalista plaża z kilkoma parasolami, na której byliśmy praktycznie sami.

Sielankowy nastrój raz na godzinę przerywał pan, który bardzo chciał zarobić i proponował, że może przywieźć nam drinki, owoce i soczki z pobliskiej restauracji, a nawet zorganizować romantyczną kolację na plaży. Niestety swoją momentami nachalną obecnością psuł romantyzm sytuacji.
Na wschodzie znajduje się Valle de los Ingienios. Dawniej zagłębie plantacji trzciny cukrowej, opierających się głównie na pracy niewolniczej. Niestrudzeni upałem, na koślawych, wypożyczonych rowerach robimy sobie wycieczkę po dolinie, a zdziwieni Kubańczycy patrzą na Europejczyków, którym chciało się jechać na rowerach 16 km zamiast taksówką lub chociaż klimatyzowanym autobusem, jak przystało na turystę. Przy drodze pijemy przepyszny sok z trzciny cukrowej, w cenie około 20 groszy za szklankę. Jeszcze kawałek i już jesteśmy na terenie dawnej plantacji.

W centralnym miejscu, obok dawnego domu właściciela znajduje się wieża, z której niegdyś nadzorowano pracę niewolników na plantacji. Dolina sprawia wrażenie, jakby czas się zatrzymał. Co więcej, wciąż 2 razy dziennie jeździ tu pociąg parowy, który z zawrotną prędkością około 30 km/h leniwie turla się wzdłuż pól do Trinidadu.

Niestety nie było nam dane zobaczyć na własne oczy tego zjawiska. Kursy są często odwołane lub opóźnione, a do kolejnego planowego odjazdu zostało wiele godzin. Nic to – z mozołem pedałujemy z powrotem po pagórkach uciekając przed nadchodzącą burzą.

Wieczór, ulice są prawie zupełnie puste. Z knajpek w okolicy Plaza Major dobiegają dźwięki kapeli, grających w różnych restauracjach. Stukot kopyt, znów mija nas ktoś na koniu, wracamy do naszego domu. Dziś gospodyni przygotowała prawdziwą ucztę. Zupa krem z grzankami, langusta, fileciki z ryby, ryż, smażone banany i sałatka z pomidorów, ogórków, fasolki, a na deser domowe lody z biszkopcikami. Objedzeni jak bąki snujemy na tarasie długie rozmowy z gospodarzem, sącząc leniwie kawkę.

Nasz hiszpański jest już na tyle dobry, że poruszamy tematy społeczne i obyczajowe, oraz różnice kulturowe między Polską a Kubą. Nasz gospodarz tłumaczy nam, że na Kubie nie ma już komunizmu, teraz jest socjalizm, niestety nasze zdolności językowe nie pozwalają nam zrozumieć na czym polega ta różnica, w kraju, gdzie zamiast reklam, wiszą hasła rewolucyjne, a obywatelowi przysługuje wołowina raz w miesiącu (oczywiście na kartki). Na niebie widać gwiazdy, koty gospodarzy baraszkują na tarasie, uganiając się za ćmą. Z oddali wciąż dobiegają dźwięki salsy, powoli miasto cichnie. W Trinidadzie zapada noc.
4 comments on Trinidad – sielankowo i rowerowo
Filip
cigarello cubanero
brak słów n i e s a m o w i t e po porostu klimaty
frikiafriki
Dzięki, Filip, szkoda, że Cię tam nie było z nami. Siedlibyśmy w bujanych fotelach z cygarem. Piotr
Maciek
Siedze znowu i szczeka mi opada. Az sobie zrobilem tapete z jednej z fotek. Pozdrawiam i czekam na wiecej.
frikiafriki
Ale się cieszę, że zdjęcia się podobają!
Dziękuję! Ania