„Co za beton!” – to była pierwsza myśl, gdy wjechaliśmy do kolumbijskiej stolicy. W Bogocie mieliśmy zostać jeden dzień i szybko przenieść się gdzieś indziej. Przed przyjazdem ani opisy z pożyczonego przewodnika, ani Google nie zwiastowały nic ciekawego. Wydawało się, że będzie to po prostu duże miasto, z wieloma muzeami (jak to w stolicach bywa), z których żadne się jakoś ciekawie nie zapowiadało. Gdy wieczorem szukaliśmy noclegu, zmrok i puste ulice nie sugerowały nic dobrego, a wyobraźnia podsuwała ponure wizje bycia obrabowanym w jakimś obskurnym zaułku. W głowie tłukła się myśl: „Przespać się i uciekać jak najprędzej”, jak bardzo się myliliśmy!
W tym wpisie nie będzie o tym, co warto zobaczyć w Bogocie, choć jak się przekonaliśmy, jest to urzekające miasto o bardzo różnych obliczach, nie będzie o Muzeum Złota, o katedrze (bo w końcu tam nie weszliśmy), ani o tym, że Botero wielkim malarzem nie jest, choć maluje wielkie, grube baby. Nie będzie też o życiu ulicy, bo aparat nie poszedł na wszystkie spacery, więc nie mamy zdjęć niesamowitych pchlich targów, ani ulicznych grajków; nie będzie też o ekskluzywnych dzielnicach, gdzie nie było nas stać na obiad, ani o kolejnym poszukiwaniu skarpetek. Nie będzie też o tym, że z każdym kolejnym dniem coraz bardziej lubiliśmy stolicę Kolumbii i zdaliśmy sobie sprawę, że brakowało nam miejskiego życia, kuchni z różnych stron świata, czegoś innego niż ciuchy trekkingowe i anonimowości w wielkim mieście.
Dziś o tym z czym Bogota nam się kojarzy – graffiti! To niesamowite jak wielkie połacie miasta pokryte są mniej i bardziej udanymi malowidłami, które są wszędzie. Po prostu wszędzie – robione i na zamówienie, jako reklama klimatycznych knajpek i sklepików z popartowym wystrojem, malowanych na żaluzjach, murach, pustostanach, płotach, domach, za Muzeum Narodowym i zza okna autobusu.
I nie będę Was czarować, Bogota nie jest ładnym miastem, ale jak się mówi: piękno jest w oku patrzącego.