O garifuńskich wioskach w Hondurasie, dziewiczych plażach i sile dolara.
W okolicach Teli znajdują się liczne wioski Garifunów i całe szczęście, gdyż sama Tela jako miasto nie wzbudza naszego zachwytu, więc szybko uciekamy do Tornabe, gdzie życie toczy się niespiesznie, a my maszerując z plecakami główną ulicą miasteczka, stanowimy swoistą atrakcję. Hotel okazuje się dla nas za drogi, ale nie ma się czym martwić, jeden z mieszkańców pomaga nam znaleźć nocleg u rodziny. Kurczę, na to nie byliśmy gotowi. Tak po prostu ktoś mówi, możecie zanocować u nas, oddamy Wam naszą sypialnię, tu jest bezpiecznie, cieszymy się, że odwiedziliście naszą wioskę. I tak zamieszkaliśmy u Gladys i jej męża, co pozwoliło nam na bliższy kontakt z mieszkańcami. Garifuna znów nas zaskakują swoją otwartością i przyjaznym nastawieniem do obcych. Nasza gospodyni prowadzi także sklepik z jadłodajnią i natychmiast sadza nas przy stole, mówiąc, że tu sami swoi. I tak poznajemy jej wujka.

Viktor jest już na emeryturze, swoje przeżył – kilkanaście lat pływał na statkach, potem wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i zamieszkał w Nowym Jorku. Jowialny jegomość, nie ma złudzeń co do cudownego życia w Kraju Wuja Sama. Jest ciężko mówi, udaje się jakimś 5% wybić, żyć na przyzwoitym poziomie, legalnie przekraczać granicę i móc pozwolić sobie na regularne odwiedzanie rodziny i przesyłanie im pieniędzy. Ci, którym się udało, mają ładne, murowane domy i nowe ubrania. American dream nie jest dla każdego. Dzieciaki tego nie wiedzą. Trzynastoleni Santo snuje marzenia o swojej wielkiej podróży do Ameryki, gdzie będzie miał dobrą pracę i kupi sobie dużo fajnych ciuchów, a nawet buty Nike. Takich jak on jest pełno w maleńkim Tornabe. Dzieci otaczają nas, proszą o dolary, pytają z którego stanu jesteśmy czy w USA jest ładnie, czy są duże sklepy czy w Stanach spadł już śnieg. Nazwa Polska nic im nie mówi, gdy dowiadują się, że jesteśmy z Europy ich twarze pokazują rozczarowanie, zainteresowanie nami maleje. Viktor ze zmartwieniem i rozczarowaniem mówi o młodym pokoleniu, które chce mieć to, co widzieli w telewizji na amerykańskich filmach, które zazdrości rówieśnikom, noszącym markową amerykańską odzież i gotowi są na duże ryzyko, by przekroczyć granicę, nawet nielegalnie, aby ich marzenia się spełniły. Martwi się, jak turystyka zmieni ten kawałek świata. Boi się wzrostu przestępczości i prostytucji, podobno już teraz nastoletnie dziewczynki potrafią oddawać się turystom z wypchanymi portfelami za 50-100 lempirów (2,5-5 dolarów), bo mogą sobie za to kupić coś ładnego.

Gdy snujemy nasze smutne rozważania z Viktorem ulicą przebiega grupa roześmianych nastolatków. Dwóch chłopaków, ubrało diaboliczne maski i całe ciała wysmarowało czarną farbą. To taki lokalny obyczaj – przed świętami obchodzą wszystkie domostwa (niczym nasi kolędnicy) i proszą o drobny pieniążek, kto odmówi, zostanie posmarowany mazidłem. Dzieciaki biegają, w rękach dzierżą drewniane oszczepy, pokrzykują radośnie, starsi siedzą na gankach i się śmieją. Gladys zagląda do nas i troskliwie pyta, czy chcemy jeszcze trochę kawy, a może byśmy coś przekąsili. Czujemy się zaopiekowani i przyjęci. Na gawędzeniu upływa cały wieczór.

W Tornabe kończy się cywilizacja przez wielkie C. Dalej można dostać się jedynie idąc wzdłuż plaży lub jadąc przepełnioną camionetą po najbardziej błotnistej drodze, jaką póki co widzieliśmy – odcinek 12km pokonujemy w ponad godzinę, mijając Barro Viejo i docierając do Miami. Wioseczka swą nazwę zawdzięcza amerykańskiemu odpowiednikowi z Florydy, bo położona jest na półwyspie między morzem a laguną. Można tu też kupić Pepsi i to by było na tyle, jeśli chodzi o podobieństwo do zachodniego stylu życia. Żyje tu raptem 6 rodzin, a wioska liczy mniej niż 100 mieszkańców, nie ma tu prądu, kanalizacji, szkoły, a ludzie żyją w niewielkich bambusowych chatkach krytymi liśćmi palmowymi. Mężczyźni w drewnianych łodziach wyruszają na połowy ryb i skorupiaków, kobiety zajmują się domostwem. Oaza ciszy i spokoju, którą mieszkańcy dzielą z niezliczoną ilością ptaków, małpek i krokodyli. Kiedyś jednak nastanie to, co wydaje się nieuniknione – mieszkańcy będą musieli się wynieść, przyjadą buldożery, zbudują duży resortowy hotel, wysokim płotem otoczą zadbany ogród i basen, aby zagraniczni turyści, którzy mają wspomóc gospodarkę, nie czuli się zagrożeni przez miejscowych. Taka sytuacja ma miejsce w Barro Viejo, gdzie planowana jest duża inwestycja, część ludzi musiało się przenieść znad morza. Mieszkańcy są niezadowoleni, ale nie są w stanie nic zrobić, bo domki stały nielegalnie na państwowej ziemi, a rząd postanowił, ożywić wybrzeże, stawiając na przemysł turystyczny. Gdy w Miami rozmawiamy z Josue, który jest przewodnikiem po okolicy, mówi, że martwi ich to, jak się zmienia wybrzeże, parę osób, być może dostanie pracę jako ogrodnik czy sprzątaczka, ale los większości się nie polepszy, martwi się, jak masowa turystyka, która pewnie kiedyś tu nadejdzie wpłynie na otoczenie naturalne, na społeczność, niestety nic nie mogą z tym zrobić. Smutno nam, miejsce wydaje nam się idealne do odpoczynku takie, jakie jest – małe, spokojne, pięknie położone i z życzliwymi mieszkańcami. Nie rozumiemy czemu wszystko trzeba ulepszać, żeby przyciągnąć turystów. Nie może być plaży z prostymi domkami, musi być mega hotel, nie może być zielonych parków narodowych, trzeba jeszcze dodać zjazdy na tyrolkach, a w jaskiniach wycieczki na pontonach. Czy natura sama w sobie nie jest wystarczająca czy wciąż musimy ulepszać, to co jest wystarczająco dobre?

Wracając z Miami, znów parę dzieci, biorąc nas za Amerykanów, chce nas wypytać o kraj i pochwalić swoją znajomością angielskiego. Gdy mijamy niektóre domostwa, zauważamy, że nad łóżkami wiszą amerykańskie flagi a w telewizji lecą tamtejsze programy z anteny satelitarnej. A nam pojawiają się pytania, czy będąc tak zapatrzonym w Stany Zjednoczone, w markowe ciuchy i gadżety elektroniczne można jeszcze zachować swoją tożsamość? Czy młodzi mieszkańcy Tornabe, za kilkadziesiąt lat będą potrafili z dumą, tak jak starsi, powiedzieć: „Jestem Garifuna – moi przodkowie, to byli dzielni ludzie, żeglarze i wojownicy”? Czy będą się wstydzić, że pochodzą z biednego Hondurasu? Czy dawna kultura obroni się przed współczesną komercjalizacją i konsumpcją?

W tym roku do USA próbowało się przedostać 18tysięcy nieletnich obywateli z Hondurasu, dzieci pozbawione opieki próbują przekraczać granicę na własną rękę, często z narażeniem życia i zdrowia. Szukając bezpieczeństwa, lepszej przyszłości, możliwości zarobku. W pierwszej połowie tego roku deportowano do Hondurasu ponad 5000 tysięcy dzieci. Czy można ich winić, że chcą lepszego życia i wierzą w american dream?
Tak nam się nasunęło…
A fotki w galerii:
4 comments on Amerykański sen w chatce z bambusa – Honduras
Filip
Popłakałem się !
https://www.youtube.com/watch?v=3bZzM4s0Hgs
frikiafriki
Ano smutne to. Dla nas dobijające jest jak bardzo niektórzy pragną jechać do Stanów, gdzie nie są mile widziani.
Może masowa turystyka tak szybko tam nie nadejdzie, wielu ludzi boi się jechać do Hondurasu. Z drugiej strony, przydałoby się więcej pracy dla mieszkańców.
Agnieszka Holly
hej Szamanku !
Żyjesz sobie jak pączek w maśle – tak trzymaj !!!! Wyglądasz dziarsko . Zdjęcia – bajeczne , a przede wszystkim masz ciepło . Nas tu mrozi , jest ciemno i ponuro . Czekam wiosny . Jak Twój hiszpański – myślę ,że po takim czasie już płynny – ja wszystko zapomniałam – szwedzki jest tak zaborczy – zabrał mi wszystkie inne umiejętności językowe – bronię j.ojczystego .
Buziaki ciepłe i wesołych Świąt .
Agnieszka Holly
frikiafriki
Witaj Aga! Fajnie, że się odezwałaś. Do płynności wiele mi brakuje, na razie jest „mas o menos”, czyli daję radę, jeśli chodzi o załatwienie czegoś, w rozmowach towarzyskich trochę jednak brakuje. Tu każdy kraj ma nieco inny akcent, czasem zmieniają się słówka, ale mam nadzieję, że jak dojadę do Argentyny, to będzie fluido
Trzymaj się ciepło i nie daj śniegowi!
Wesołych Świąt!