Skoro od jakiegoś czasu możemy się rozkoszować pięknym słońcem, to najwyższa pora było wybrać się na jakieś dłuższe przechadzki. Padło na aktywny wulkan Masaya, Mombacho i Lagunę de Apoyo – wszystkie położone blisko Granady.
Zaczęliśmy od Laguny de Apoyo, która znajduje się w kraterze wygasłego wulkanu, z przyjemnie ciepłą i słonawą wodą. I na tym poprzestaniemy, zachwalane w przewodnikach miejsce, okazało się po prostu niebrzydkim jeziorem o zalesionych brzegach z częścią mocno turystyczną i lokalną w rytmie Disco Latino, jako, że był weekend i restauracje prześcigały się w puszczaniu muzyki, mającej zwabić klientów, to nawet obiecanego śpiewu ptaków nie dało rady usłyszeć. Spotkaliśmy tylko małpy, które też chciały się ewakuować z tego cyrku. Dalszą eksplorację jeziora popsuło zgubienie klapka, więc Ania, niczym kulawa gazela, kuśtykała w jednym bucie, jak się zapewne domyślacie, za daleko nie poszliśmy. Popluskaliśmy się i zgodnie uznaliśmy, że nic tu po nas.
Wybraliśmy się do wulkanu Masaya, trekking to za mocne słowo, bo przez godzinę idziemy po prostu rozgrzaną, asfaltową drogą, mijają nas busiki wycieczkowe, słońce daje niemiłosiernie i aż zaczynamy się zastanawiać czy nie prościej było po prostu podjechać, bo co to za przechadzka. Inne trasy istnieją, ale niestety ze względów bezpieczeństwa na ten moment są zamknięte – wulkan jest wciąż aktywny. Przed wejściem do parku informacje, że pojazd zostawiasz na własne ryzyko wraz z malowniczymi zdjęciami rozbitej karoserii przez wyrzucone skały, można także wypożyczyć kask na głowę – tak na wszelki wypadek.
Gdy docieramy na górę, naszym oczom ukazuje się przepiękny widok. Ogromny krater, którego widzimy raptem niewielki kawałek, bo resztę zasnuwa dym. Z uwagi na toksyczne wyziewy, przy samej krawędzi można przebywać raptem kilka minut. Opary są tak gęste, że nie jesteśmy w stanie zobaczyć drugiego brzegu krateru. Oddalamy się, by podziwiać z dystansu, wreszcie obchodzimy drugi, położony nieco wyżej krater, zachwycając się widokami na jezioro Masaya i rozległą chmurą dymu, która co chwilę przybiera inny kształt. Gdy wracamy do hostelu widzimy, że nasze twarze przypominają rumiane, modyfikowane genetycznie jabłuszka, bo przyoszczędziliśmy na kremie do opalania.

Rozochoceni widokami (i wzbogaceni o krem z filtrem, za wydane z bólem 15$), następnego dnia udajemy się na Mombacho i tu znowu, cała trasa wiedzie wybrukowaną drogą, z tą różnicą, że widoków praktycznie nie ma, bo wszystko zasłania las lub plantacje kawy. Nic to, pocieszamy się, że nadrobimy na górze. Gdy wreszcie dochodzimy do krateru i tu rozczarowanie – cały porośnięty drzewami. Po prostu las z dziurą! Miny nam rzedną, to po to człapaliśmy pod górę w upale? Ani widoków, bo powietrze już straciło swoją przejrzystość, ani „prawdziwego” wulkanu. No lipa.

Najfajniejszy w tym wszystkim okazał się nieznany nam futrzak w śmietniku – pełna medytacja i spokój w oczekiwaniu na odpadki jedzenia W połowie przykryty opakowaniami po chipsach. Niestrudzeni idziemy dalej. Skoro już tu jesteśmy, to sprawdzimy, co jeszcze można zobaczyć w tym lesie. Kolorowe ptaki, cykady, stado małp i nagle tuż nad naszymi głowami widzimy najprawdziwszego leniwca! Tak leniwy jak tylko może być, rozwalił się na drzewie i tuli do siebie młode. Patrzymy jak urzeczeni, cała irytacja nam mija i wpatrujemy się w mamę, zajmującą się maluchem. Chcąc uwiecznić ten moment, wszak zwierz ruchliwy nie jest, to będzie można na spokojnie go sfotografować. Wyciągam aparat, a ten odmawia współpracy. Permanentnie i nieodwołalnie, więc musicie nam uwierzyć na słowo, bo zdjęcia nie będzie. Kręcę jeszcze przy aparacie, zaklinam go, proszę, grożę, leniwiec w tym czasie przeciąga się i zapada w drzemkę. Zastanawiam się, czy będzie tam siedział do czasu aż powrócę z nowym sprzętem, tymczasem zapisujemy obraz w pamięci.

Schodząc w dół myślimy, że dziwne są oblicza trekkingu w Nikaragui i jakby Giewont się tu znajdował to pociągnęliby tam szosę z parkingiem
A morał z tej historii jest taki, że leniwce to debeściaki.
Zobacz więcej zdjęć w galerii: