Coraz częściej dochodzimy do wniosku, że lubimy małe miasteczka i wioski, w których się nic nie dzieje, gdzie życie płynie swoim powolnym rytmem, a ludzie poznają Cię na ulicach następnego dnia po przyjeździe. Miasteczka, w których z pozoru nic nie ma – plac, kościółek, kilka ulic i skromnych knajpek i co najfajniejsze turystów zachodnich też nie ma. Taka też jest mieścinka o wdzięcznej nazwie Alegría. Jako, że razem mamy 71 lat – dziś wpis o miejscu dobrym na emeryturę.

W Alegrii
W Alegrii

Jest sporo Salwadorczyków, którzy przyjechali tu na weekend powędrować lub co (bardziej prawdopodobne) podjechać samochodem do pobliskiej Laguna Verde. Niewielkie bajorko o zielonym odcieniu wody uchodzi za największą lokalną atrakcję – wujek Google pokazuje jezioro całkiem sporych rozmiarów, obecnie poziom wody się obniżył, w zeszłym roku ponoć jeziorko w ogóle wyschło. Nie tego się spodziewaliśmy, ale też i nie byliśmy rozczarowani pobytem, bo przemili mieszkańcy i spokój ujęły nas za serce. Poza weekendami o godzinie 20 miasteczko praktycznie zamiera, jeśli przypomni Ci się, że chciałeś coś zjeść lub kupić, to pozamiatane, nie ma tu życia nocnego, są za to góry i widoki na pobliskie wulkany. Alegría, czyli Radość, zawdzięcza swoją nazwę nazwisku księdza, który tu niegdyś działał, pobliski Berlin został tak nazwany przez europejskich osadników i jednego z założycieli miejscowości. Ponoć był Niemcem. Nazwa nieco bawi, bo trudno o mniej metropolitalny charakter sennej mieścinki.

Do Berlina niedaleko
Do Berlina niedaleko

Jak opisać błogie nieróbstwo i psy leniwie wygrzewające się na ulicach, chłopaków na deskorolkach, którzy pod wieczór buszują po głównym placu i ich kolegów grających w piłkę na bosaka lub w klapkach? Jak oddać zapach górskiego, rześkiego powietrza i kwiatów, których hodowlą zajmują się mieszkańcy?  Smak pysznych pupusów robionych przez kobiety w Parque Central, gorąca, smażona juka, kubek kawy – seria małych przyjemności, które pozwalają cieszyć się dniem, a których tak łatwo można nie dostrzec w zagonieniu. Wreszcie jesteśmy w miejscu, gdzie nie ma w zasadzie nic – żadnych zabytków must see, tras do pokonania, punktów, które wypada „zaliczyć”. Nic z tych rzeczy i jest fajnie. Można się za to dowoli nasycić kolorowymi ścianami domów, zasłuchać w śpiew ulicznych grajków lub  pooglądać dekoracje, które wciąż jeszcze wiszą po świętach. Miejsce bajkowe, choć zupełnie codzienne. I… ignorowane przez wielu turystów. Swoją drogą, jest to dla nas pewien fenomen – tłumy walą na plaże Salwadoru, bo surfing, bo według przewodników to główna atrakcja, więc jest turystycznie, drogo, dużo knajpek, a co za tym idzie śmieci na burym piachu, a rozwijająca się zabudowa nie powstała w zgodzie z kanonami estetyki.

Poświąteczne lampki w Parque Central
Poświąteczne lampki w Parque Central
El Sunzal, Costa Balsamica
El Sunzal, Costa Balsamica

W Alegríi jest inaczej, mieszkańcy dbają o swoją okolicę, nie ma tu targu, więc nie ma też sterty odpadków, próbują przyciągnąć turystów, bo o pracę jest dość ciężko, a wiele osób pracuje na okolicznych farmach i plantacjach kawy lub kwiatów. Na przedmieściu tradycyjnie bardzo ubogie domki z blachy falistej, zbudowane tak ciasno, że pranie suszy się na krzakach po drugiej stronie ulicy. Wąska i kręta droga dojazdowa, brak większego sklepu, banku czy poczty – nasza gospodyni opowiada nam, że życie nie jest tu łatwe. A na nas robi wrażenie, że pomimo tego mieszkańcom chce się aż tak dbać o swoją okolicę, że nie poddają się marazmowi, że nie ma tu chaosu, brudu i hałasu tak wszechobecnego w Ameryce Centralnej. Szkoda, że każda miasteczko tak nie wygląda.

I choć wiemy, że to zabieg, aby przyciągnąć turystów, to i tak dajemy się uwieść. Może kiedyś pojawi się tu masowa turystyka i zniknie spokojny charakter miasteczka, póki co jest to miejsce dla tych, którym chce się zejść trochę poza utarty szlak i dla Salwadorczyków, którzy wiedzą co dobre.

alegria17

A więcej zdjęć tu: