Wpis o naszej o naszej drodze do stolicy przez miasta i miasteczka z południowej strony Ciudad de Mexico. Trasy o tyle ciekawej, że obfitującej w kościoły, kapliczki, omyłki itp. I z wątkiem kryminalnym w tle, czyli kto zawinął orzeszki z plecaka?
Barokowo – to słowo najlepiej określa Puebla. Wszystkiego tu dużo i na bogato, poczynając od kościołów, których w obrębie starego miasta jest aż 70 (słownie: siedemdziesiąt), poprzez dekorowane kafelkami fasady domów, sztukaterie jak sen zwariowanego cukiernika, a na kolorowej ceramice i tęczowych lizakach kończąc. Można się zachłysnąć i upoić od samego patrzenia na to wszystko. Miasto bardzo nam się spodobało, godzinami snuliśmy się po uliczkach, pasażach i deptakach, odnajdując co chwilę urocze zaułki, śliczne kamieniczki lub (surprize!) kościoły.
Na ruchliwym deptaku, cały czas coś się dzieje. Sprzedają tortille, lody, balony, podróbki płyt i filmów, wyszywane kowbojki, a wszelkiej maści artyści i „artyści” prezentują swoje umiejętności. Puebla słynie ze swoich wyrobów ceramicznych, toteż ceramikę można tu spotkać na każdym kroku bądź rogu – poczynając od straganów, poprzez zastawę stołową i doniczki, po bardziej wyrafinowane użycie np. jako element dekoracyjny w kościołach czy całe fasady budynków. Choć miasto znajduje się w rejonie aktywności sejsmicznej, pomiędzy największymi wulkanami Meksyku (1 wciąż czynny), to ewentualne zniszczenia są szybko naprawiane przez mieszkańców. Nie bez przyczyny Puebla jest nazywana Watykanem Meksyku, nad wszystkimi świątyniami góruje katedra – ogromna, majestatyczna, z najwyższymi dzwonnicami w całym kraju. Jest tak duża, że ciężko ją zmieścić w obiektywie
Kolejną dużą atrakcją była kaplica przy kościele San Domingo. W Capilla del Rosario mistrzowie zadbali o to, by żaden element ściany czy sklepienia nie został bez dekoracji. Bogactwo ornamentów aż przytłacza, złocone elementy, aniołki, wici roślinne, a niżej kolorowe kafelki.
Po obejrzeniu niezliczonej ilości kościółków, zalegliśmy na zacienionym i wiecznie gwarnym placu głównym. Co tam się działo! Gawędziarze, klauni, młodzież prezentująca swoje umiejętności taneczne i na deser mapping na fasadzie katedry.
Po wizycie w Puebla, zarzuciliśmy plecaki i postanowiliśmy zmierzać do Meksyku, objeżdżając miejscowości od południowej strony stolicy. Wskoczyliśmy w autobus do Choluli, a tam niespodzianka! Jeszcze więcej kościołów. W czasach prekolumbijskich było to jedno z najważniejszych miast Azteków, mieszkało tu ok. 100tyś osób i było 365 obiektów sakralnych. Hiszpańscy konkwistadorzy zbudowali miasto na ruinach imperium, a za punkt honoru obrali sobie wyplenienie pogaństwa poprzez budowę kościołów, najlepiej na gruzach dawnych świątyń. Pierwotnie planowano, że w mieście będzie tyle kościołów, co dni w roku. Ostatecznie poprzestano na budowie raptem 39 (lub 159 jeśli uwzględnić różne kapliczki znajdujące się w mieście i okolicy), co i tak daje imponujący wynik dla w sumie niedużego miasta. W Choluli znajduje się też największa piramida Meksyku, niestety cała porośnięta trawą, przypomina wzgórze, a na nim postawiono barokowy kościółek. Niemal ze wszystkimi miejscami kultu indiańskiego postąpiono podobnie.
O ile Capilla del Rosario była powalająca, to indiański kościółek Santa Maria Tonantzintla był po prostu miażdżący. Jedyne w swoim rodzaju i nie podobne do niczego. Kościółek zbudowany w całości przez Indian wygląda niczym skrzyżowanie rozbuchanej fantazji cukiernika i malarza, indiańskiego spostrzegania świata, katolicyzmu i dziecięcej niewinności. Calusieńkie wnętrze od sklepienia do podłogi wypełnione jest kolorem, kafelkami, rzeźbami, sztukaterią, malowidłami. Przedstawienia owoców typowych dla regionu, zwierząt, świętych, apostołów, fragmentów Litanii i nie wiadomo czego jeszcze. Jesteśmy po prostu wbici w ziemię i zauroczeni. Niestety robienie zdjęć wewnątrz jest obecnie zabronione, zainteresowanych odsyłam na ten blog, fajne foty: http://artursac.blogspot.mx/2010/04/santa-maria-tonanzintla.html
Niestety, zaczęło robić się późno, a my z plecakami planowaliśmy jeszcze gdzieś dojechać. Do wyboru były albo kolejne wulkany albo kolonialne miasteczko. Wracamy do Choluli i zaczynają się schody. Okazuje się, że choć w atlasie samochodowym są drogi, to nie ma żadnych collectivos w interesującym nas kierunku i musimy wracać do Puebli, aby załapać jakiś transport, czyli niepotrzebnie cały dzień bujaliśmy się z plecakami. Nic to, wracamy busikiem zapchanym do granic możliwości, łapiemy ostatni autobus, jadący do Cuautli, z zamiarem przesiadki do Tepotzotlán – kolonialnego miasta. Patrząc na mapę wydawało się, że to blisko. W Cuautli na dworcu, szybko odczytuję nazwę miejscowości z mapy, udaje się dosłownie w ostatniej chwili przed odjazdem ostatniego autobusu. Wsiadamy i możemy spokojnie zebrać myśli. Jakoś nie gra mi tak do końca, to co mamy na bilecie. Wczytuję się w bilet, mapę, przewodnik… Kupiliśmy bilet do Tepoztlán, a interesujące nas miasteczko, Tepotzotlán, znajduje się… na północ od stolicy, nie na południe. Szlag by to. Tyle razy patrzyliśmy na mapę i nie połapaliśmy się, że są dwie podobnie brzmiące miejscowości, a my mieliśmy trudność w wymawianiu tych obcobrzmiących i łamiących język nazw, dla nas to zawsze było Tepocośtam Na miejsce docieramy późno, autobus zatrzymuje się wydawałoby się w szczerym polu, poprawka, w jakiejś górskiej dolince, gdzie nie ma nic. Kierowca pokazuje, gdzie jest osada. Jest ciemno, o mały włos nie wybijam sobie zębów o krawężnik, w pobliżu stacja benzynowa i patrol policji. Mili panowie, zapewniają, że tu jest bardzo bezpiecznie i że za jakieś 15 minut dojdziemy do centrum miasteczka. No to idziemy, schodząc w dół jakiejś dolinki. Po paru minutach dochodzimy do centrum i znajdujemy nocleg w przyzwoitej cenie, pocieszając się, że choć pomyłka idiotyczna, to może coś dobrego z tego wyniknie.
I faktycznie. Budzimy się w przepięknej, górskiej dolinie. Tepoztlán jest małym, górskim miasteczkiem, z ogromnym placem targowym, pełnym smakowitych kąsków i piramidą aztecką położoną w górach. Zadowoleni i najedzeni pysznym, bazarowym śniadaniem ruszamy pod górę.
Trasa wije się między skałami, robimy jakieś 400 metrów podejścia, przechodzimy przez wąwóz i docieramy do piramidy, która sama w sobie nie jest imponująca, za to przepięknie położona.
Z góry rozciąga się wspaniały widok na miasteczko i dolinę. Obok piramidy robimy mały piknik, w pobliżu kręci się kilka szopów, bądź, jak znalazłam w necie ostronosów białonosych, bardzo ruchliwych, ciekawskich i jak się okazuje łakomych zwierzątek. Nagle dwa zwietrzyły nasze orzeszki i po prostu wskoczyły do lekko rozsuniętego plecaka, porywając swoją zdobycz. Akcja była przemyślana i zorganizowana, nasi przeciwnicy przewyższali nas zwinnością i tupetem, stawianie oporu, nie miało najmniejszego sensu.
Ubawieni i w doskonałych humorach schodzimy w dół, po drodze widzimy jeszcze, jak nasi milusińscy kradną komuś kanapkę wprost z kieszeni spodni i zabierają paczkę chrupków małej dziewczynce. W miasteczku, zahaczamy o kolejne stragany na bazarze.
Wreszcie idziemy zalec na trawce pod dawnym klasztorem. Błogi relaks zostaje gwałtownie przerwany, nagle tuż obok nas huknęły fajerwerki i race. Aż podskoczyliśmy! Patrzymy, a tuż obok idzie procesja, śpiewa, niesie kwiaty i figurę, a fajerwerki są odpalane na tą okoliczność. Jak się okazuje, nawet w górach nie da się uciec od meksykańskiej religijności.
I tak sobie dumamy, że fajnie czasem się pomylić.
5 comments on Z meksykańskiego Watykanu do azteckiej doliny.
asd
Fajnie czytać o Waszych doświadczeniach podróżniczych z akcentem na”chwilo trwaj” , zwykłe życie Tam oraz wrazenia estetyczne opisane w tak urokliwy sposób.
Ale caly czas nurtuje mnie pytanie: jak Tam smakuje avocado?
I jesli mozemy prosić , to prosimy o mały przekaz indiańsk0- szamańskiej:-)mocy z Ziemi po której stąpacie, przyda się do „sprawin” specjalnych;-)) Pozdrawiamy serdecznie. asd z rodziną
frikiafriki
Jeśli chodzi o avocado, to musi się w transporcie psuć, albo przewożą zupełnie niedojrzałe, bo tu jest przepyszne i bardzo ubarwia smak potraw. A jeśli chodzi o smak, to jest duża zawartość avocado w avocado, aż trudno to opisać, ale pasuje niemal do wszystkiego.
Kolejną zaletą avocado jest to, że kosztuje ok 5zł za kilogram.
Przy okazji polecamy Afrików: dojrzałe pomidory w plasterkach, posypane solą i sokiem z limonki, na to avocado, skropione sokiem z limonki i posypane suszonym chili. Mniam!
Źródła energii będą przy zdjęciach z następnego wpisu, chwilka cierpliwości.
Mocy przybywaj! Pozdrawiamy!
Wojtas
Stary to nie wagary . Latasz na ostro cale życie ! ;]
Wszystkiego Najlepszego !
Pozdrawiam Wojciech Iwankowski .
frikiafriki
Dzięki Wojtas! Pozdrawiam i trzymaj się! Piotrek
Kama
Ale sie naczytalam! Ide spac, a Wy kosztujcie tych pieknych barw i pewnie pysznych smakow. Do nastepnego wpisu