Patrzę jak siedzą w kręgu, z pomalowanymi twarzami. Nowe miesza się z tradycyjnym, wódz Shaimi ma koszulę z kołnierzykiem i koronę z piór, kobiety roznoszą chichę w tradycyjnych glinianych miseczkach, a w tle gra muzyka z magnetofonu. Wodzę wzrokiem po twarzach, jak niewielu ich zostało – w całym Ekwadorze żyje raptem 12 tysięcy Achuarów. W Irar czas upływał sielankowo i spokojnie, codzienne, powtarzalne czynności wyznaczały rytm dnia, większość aktywności mieszkańców wioski sprowadzała się do pozyskiwania żywności – łowienie ryb, polowanie, praca z maczetą na polu, gotowanie i zmywanie. Reszta to czas wolny, który leniwie płynął przy ognisku lub nad rzeką. Świat, w którym jeden dzień nie różni się zbytnio od poprzedniego, więc jak przebujasz się w hamaku od rana do nocy, to możesz być pewien, że nadgonisz, to, co Cię ominęło. Jutro, które nie różni się specjalnie od dziś, ani od wczoraj. Do czasu… Leniwą sielankę i spacery po selvie przerwało ważne wydarzenie – zebranie ze społecznością sąsiedniej wioski.
Idziemy na wojnę
Przez dwa tygodnie wraz z Anią i Aliną poznawaliśmy kulturę małej społeczności indiańskiej, gdy nagle do wioski zaczynają napływać nowe osoby, synowie Luisa – wodza Irar i dziadka Nantu. Słowo wojna przewija się coraz częściej – dla wyjaśnienia nie chodziło o wojnę sensu-stricte, lecz o konflikt z sąsiednią społecznością Achuar, który dotyczył podziału terenów. W selvie, każda społeczność ma swoje autonomiczne terytorium, na którym może polować i uprawiać rośliny – więcej ziemi, to więcej obszarów łownych, nowe ciągi komunikacyjne, a także większy obszar, po którym można oprowadzać w przyszłości turystów. W związku z tym zwołano spotkanie w sąsiedniej wiosce. Postanawiamy wiec skorzystać z sytuacji i wziąć udział w negocjacjach o sporne ziemie. Jest pewien szkopuł, społeczność Shaimi, nie życzy sobie obcych. Po czym informują, że obcy muszą zapłacić po 100 dolarów, za wstęp na terytorium. Kiepska sprawa, Aliny, jako małżonki Achuara, problem nie dotyczy, a dla nas to cena zaporowa. Z pomocą przychodzi Don Luis – przez kilka dni twardo negocjuje przez radio, oburza się za afront i jak wielokrotnie podkreśla – nie jesteśmy turystami, tylko przyjaciółmi społeczności Irar. W końcu, na kilka godzin przed umówionym spotkaniem dociera wiadomość – obcy mogą przyjść.
Malując twarze
Jak tradycja każe idąc na wojnę malujemy twarze czerwonym barwnikiem rośliny achiote, tuż przed samym opuszczeniem naszej osady. Jako, że spotkanie jest ważne, każdy ubiera się w to, co ma najlepszego, co w warunkach selwowych łatwe nie jest, nawet świeżo wyprane ciuchy w tajemniczy sposób po chwili brudne są od błota i śmierdzą stęchlizną. Do Shaimi, bo tak się nazywa sąsiednia wioska płyniemy około 2 godziny łodziami w górę rzeki Copataza. Dla odmiany ludzie z sąsiedniej wioski mają twarze pomalowane na czarno. Spotkanie rozpoczyna się w wielkim domu bez ścian, z podłużnym palmowym dachem o owalnym kształcie osadzonym na drewnianych palach. Siadamy na ławkach w kręgu, trwa przywitanie, krążą kobiety z miskami chichy częstując wszystkich. Syn wodza zwraca się do nas pełnym godności głosem: „Señores Extranjeros”, czyli państwo obcokrajowcy. Dziś trwa tylko zabawa i ogólna prezentacja sił, o czym świadczy konfrontacyjna postawa pomalowanego na czarno i przystrojonego w pióropusz wodza Shaimi, który siedzi centralnie naprzeciw Louisa, dziadka Nantu zarządzającego wioską Irar. Twarde negocjacje zaczną się jutro. Jak na razie nie odczuwamy żadnych oznak wrogości. Rozbijamy namiot i zmęczeni kładziemy się spać.
Negocjacje…
Dawniej pewnie złapaliby za oszczepy, albo użyli strzałek, z grotem zanurzonym w śmiercionośnej truciźnie. Współczesna wojna wygląda inaczej – to walka na groźnie pomalowane twarze i argumenty. Przemawiać może każdy, krąg słucha i potakuje głowami lub prześmiewa mówcę. Z mowy ciała próbujemy wyczytać, jak się sprawy mają, chyba nie za dobrze, ale mamy się nie martwić. Póki nikt nie użyje słowa „wojna”, wszyscy są bezpieczni. W końcu głos zabiera Dona Mercedes, żona wodza Shaimi – jedyna kobieta, która zdecydowała się wystąpić. Widać, że bije z niej siła i pewność siebie, a mężczyźni, choć początkowo się podśmiewują, słuchają, zaczynają potakiwać. Mówi w języku Achuar, więc nie rozumiemy, o czym, ale mamy wrażenie, że właśnie ta przemowa stała się punktem zwrotnym.
Po godzinie roznoszony jest poczęstunek i ma się zacząć impreza, Irar uzyskało sporne ziemie, więc dwie społeczności mogą świętować i przypieczętować zawarty pokój. W tle muzyka tradycyjna, choć niestety z magnetofonu. Kobiety roznoszą ogromne zielone liście, kładąc je przed zebranymi siedzącymi na ławach wokół. Na nie kładą platany i maniok oraz miski z zupą o zawartości mięsnej. Mięso zróżnicowane, Ania ma więcej szczęścia i je kajmana, ja z niemałym zdumieniem oglądam twardą kupę ścięgien i żył obciągniętych skórą. To mięso jest z małpy, wyjaśnia Nantu. To zajebiście, tylko co ja mam tu ugryźć? Za chwilę próbuję kajmana z Ani michy, hm… zdecydowanie lepsza nuta smakowa. Nantu dokonuje oficjalnej prezentacji swojej żony i nas – już nie jesteśmy Señores Extranjeros, szef Shaimi, ogłasza nas przyjaciółmi wioski. Wreszcie też możemy używać aparatu, co Ania skrzętnie wykorzystuje. Gdy po cichu pytamy się, czy byłaby uczta, gdyby sporu nie udało się rozwiązać, dowiadujemy się, że nie i musielibyśmy brać nogi za pas, by jak najszybciej wyjść poza ich terytorium. Bo wojna na słowa, może łatwo zmienić się w wojnę prawdziwą. A w takich sytuacjach, gdy w selvie są ogniska konfliktu, to nie zagłębia się ani wojsko, ani policja, bo nikt sobie ich pomocy nie życzy, więc się ich eliminuje, aby nie przeszkadzali.
Od turysty do rodzica
Zabawa taneczna trwa w najlepsze, z trzaskającego magnetofonu dobiegają dźwięki cumbii. Na klepisku tańczą pary, żaden mężczyzna nie ma prawa dotykać kobiety, która nie jest jego żoną. Chcąc poprosić panią do tańca oprócz jej, należy też spytać o zgodę męża. Ala z Nantu wcześnie się położyli, więc Ania, jako jedyna blondynka cieszy się sporym powodzeniem. Przypatruję się tańczącym parom – zmęczone kobiety z chichą w ręku i z niemowlakiem w chuście lub pod pachą dreptają do muzyki z obojętną miną. Panowie coraz głośniejsi i z coraz bardziej chwiejnym krokiem. Zabawa trwa niemal do świtu. Nagle staje przed nami dziewczątko prowadzone przez jednego z synów Luisa i pyta Ani czy zostanie jej madrino. Jak nam tłumaczą, to wielki zaszczyt, zostać przybranym rodzicami i opiekunami. Co tu robić? Wojna dopiero co zakończyła się pokojem, pół wioski patrzy na nas wyczekująco, Cristian tłumaczy nam szybko co i jak. Godzimy się i w ten o to sposób mamy piękną, 13 letnią córkę o imieniu Marianna. Wymieniamy uściski dłoni z jej rodzicami, stając się tym samym częścią rodziny. Rano, zostajemy zaproszeni do bardzo skromnego domku na śniadanie, aby nas ugościć, rodzina poświęciła kurczaka. Po raz kolejny widzimy, jak ludzie, którzy mają tak niewiele, dzielą się tym, co mają najlepsze. Pytamy Marianny, co by chciała na zwyczajowy upominek – coś w kolorze żółtym do ubrania i kolorowy zeszyt. W selvie nawet marzenia dzieci są prostsze. Patrzę na biedny dom, gromadkę rodzeństwa, psa, który wygląda jak skóra i kości, kilka podskubanych kurczaków i jedne krzywe łóżko, w którym śpi rodzina i ściska mnie coś za serce. Ta rodzina potrzebuje wiele, a dziewczynka nieco zawstydzona mówi, że lubi żółty kolor, jeśli to nie problem. Rodzice dodają też, że zawsze będziemy mile widziani pod ich dachem.
Gdy zbieramy się z powrotem, żegna nas wódz, ze swą charyzmatyczną żoną, już nie jesteśmy Señores Extranjeros, tylko Ana y Pedro – przyjaciele Shaimi i drzwi są zawsze dla nas otwarte, jak dla części rodziny.