Po nieco przydługim pobycie w pięknej i nudnej Antigua, lądujemy w końcu nad jeziorem Atitlan, miejscem gloryfikowanym przez turystów i wszelakie przewodniki. Jezioro położone w otoczeniu 3 wulkanów i określane jako jedno z najpiękniejszych na świecie. Rzecz jasna przyciąga co roku rzesze turystów, w tym i nas. Nasze oczekiwania zderzyły się jednak z rzeczywistością.


Na pierwszy rzut oka malownicze i atrakcyjne krajobrazy, aczkolwiek dużo tracą w porze deszczowej, gdy niebo zasnuwają ciężkie chmury, a widoczność jest ograniczona. Na brzegach położone są małe miasteczka i wioski, do których można dotrzeć łodzią. Generalnie dosyć dziwny konglomerat indiańskich miejscowości z kurortami dla turystów, wypasionymi knajpkami i hotelami oraz gabinetami SPA. Infrastruktura turystyczna kontrastuje z ubogimi osadami. Im dalej od brzegu, tym więcej blachy falistej, wystających prętów i śmieci, a prowizorki, jak to z prowizorkami bywa, starczają na lata. Jedne rozwiązania cywilizacyjne wyprzedziły inne. I tak można zobaczyć kobiety, które mają szampon z odżywką, ale kąpią się w jeziorze, bo ich dom nie ma kanalizacji, a boom na gringo hotele i restauracje nie idzie w parze z estetyką. W wielu miejscach pierwotni mieszkańcy stracili nieograniczony dostęp do jeziora, nad brzegiem stoją wypasione restauracje i prywatne domy, a lokalni wąskimi przejściami dostają się na brzeg, by zrobić pranie albo umyć się.


Najgorsze wrażenie zrobiło na nas San Pedro. Ogólnie rzecz biorąc, dużo wszystkiego pod zamożnych turystów w duchu podążania za ich zachciankami. Są nawet takie przybytki jak jubiler – nie ma to jak przechadzać się w nowej kolii wśród bosych i brudnych dzieciaków. Ten rozjazd powoduje, że zazwyczaj osiadli tu gringo oraz turyści, a rdzenni mieszkańcy to dwa różne światy. Ci pierwsi często odgradzają się grubym murem, ewentualnie strzelają fotki ludziom w kąpieli, bo to takie inne, a Ci drudzy zdarza się, że rabują białych, bo przecież oni mają tego wszystkiego tak dużo.

W ogóle to najlepiej wypadałoby być uduchowionym w kraju o tak różnorodnych tradycjach duchowych. Atitlan oferuje szybką i skuteczną drogę do oświecenia. Wystarczy tylko udać się do San Marcos, a w parę tygodni urzeczywistnisz pełnię rozwoju psychicznego, duchowego i fizycznego, a energia wulkanów będzie Ci sprzyjać. Jeśli wydaje Ci się, że jesteś kosmitą z uwagi na opinie konserwatywnych ludzi, to w obliczu oferty San Marcos, wraz ze swoją jogą czy tai-chi poczujesz się całkiem pospolitym i szarym człowiekiem. Co powiesz Drogi Czytelniku/Czytelniczko na propozycję medytowania w piramidzie, nauce czerpania energii z wulkanów, wraz z kursem astrologii Majów, masażu, ponownych narodzin, reiki, hatha yogi, świadomego ogrodnictwa, tarota i innych rzeczy, których znaczenia nie rozumiemy? Szkoły rozwoju duchowego akceptują karty kredytowe oraz dolary amerykańskie.

Interesujące dla nas jest to, że przy takim zagęszczeniu miejsc, które promują dobro, świadomość, miłość i współczucie, nie udało się wyeliminować ubóstwa i kradzieży nad jeziorem. Widać energia nie przemieszcza się pod górę, podejrzewamy, że częściej dociera do kont bankowych założycieli tych przybytków. Nic, tylko rzucić się ze skały do wody.

Podsumowując, dla nas San Pedro, San Marcos i Panajachel nie okazały się jakąś wielką atrakcją. Za to przyjemnie zaskoczyło Jaibalito wraz ze swoja spokojną i malowniczą okolicą bez dyskotek, hałaśliwych knajp i przybytków oferujących nadmierną ilość cudów. Tu też znajduje się hostel Posada Jaibalito, usytuowany w pięknym ogrodzie, gdzie hasa barwna sfora zwierzaków, a zaglądający goście, to nie mistrzowie z piramid lub hipisi z iphonami, lecz zwyczajni ludzie z krwi i kości. Właściciel Hans to człowiek-instytucja prowadzi hostel, restaurację z przepysznym jedzeniem i (prawdziwym!) chlebem, zajmuje się uprawą warzyw, skupowaniem i paleniem kawy i zatrudnia kilkanaście kobiet do pracy.

Widać, że Hans jest lubiany, szanowany i mieszkańcy się z nim liczą. Biali mieszkańcy starają się żyć w harmonii z lokalną społecznością, realizują projekty pomocowe dla miejscowej ludności, dają pracę i traktują partnersko. Być może dlatego ścieżki wokół Jaibalito są bezpieczne.

Napotkane tu postacie są nietuzinkowe, mogą trafić się ekspaci z Kraju Wuja Sama, którzy będą zachwalać cudowne i proste życie gwatemalskie, nie mówiąc zarazem po hiszpańsku i jedyny kontakt z mieszkańcami mając przy zamawianiu kawy; różnej maści artyści, pisarze, malarze; programiści i Europejczycy zmęczeni swoimi krajami i chcący zrobić coś tutaj. Wielu rozumie tutejszą trudną rzeczywistości bez zgłębiania mocy wulkanów i łączą swoje siły, aby uczynić tu życie łatwiejsze dla wszystkich.

W Jaibalito działa mini przychodnia, w odnowionej szkole jest program dożywiania dzieci i zwiększania świadomości rodziców, a także program recyclingu odpadków. Poza tym, w tej maleńkiej wiosce jest aż siedem kościołów, które głośno chwalą Pana niemal każdego wieczoru przy akompaniamencie instrumentów. Najgorzej jest gdy trzy lub cztery grają na raz, przy czym zdecydowana większość śpiewaków nie ma zbyt wielkich talentów wokalnych, co niestety nie przeszkadza im w wielogodzinnych i ekspresyjnych śpiewach oraz okrzykach ku chwale Stwórcy.

Znaleźliśmy nasz mały kawałek raju, gdzie można poczuć się jak w domu. A godziny mijają na bujaniu się w hamaku, popijaniu przepysznego soku owocowego, wśród pałętającej się zgrai kotów, psów oraz ptactwa domowego. Sceneria bogata w różnorodne scenki obyczajowe typu szczeniak brykający na grzbiecie kaczki lub biegający z kurą na głowie. Można się uśmiać przy śniadaniu, normalnie „Z kamerą wśród zwierząt”. Przy stole toczą się rozmowy, które często kończą się stwierdzeniem: ,, też wpadłem tu na chwilę jak ty, a siedzę czternasty rok”.

Okolice Atitlanu to mnóstwo górskich ścieżek z pięknym widokiem na jezioro. Kręte dróżki wiją się wśród bujnej roślinności, przecinają strome pola kukurydzy, mijają zadbane wille i skromne wioseczki. Nic tylko wędrować i podziwiać. Niestety ta atrakcja może okazać się kosztowna, istnieje ryzyko napadu. Powłóczyliśmy się trochę po okolicy Jaibalito, poszliśmy do Santa Cruz i San Marcos – trasy były naprawdę widokowe.


Moc wulkanów była z nami i wszystko się dobrze skończyło. No dobra chyba czas kończyć, bo czuję tu jakieś wibracje z piramid, moje ciało robi się wiotkie i wzywa mnie hamak.

Odpowiadając na pytanie postawione w tytule: zależy, gdzie pojedziesz. Dla nas maleńkie Jaibalito z miłymi mieszkańcami, pysznym jedzeniem i malowniczymi trasami okazało się hitem; choć z całą pewnością jest to miejscowość, w której nic się nie dzieje albo dzieje się tak wiele (w zależności od punktu widzenia).