W sobotni poranek przy Panamericanie w Otavalo rozlega się dźwięk setek głosów – muczenie, beczenie, gdakanie i chrumkanie. Tutejszy targ zwierząt, jeśli nie jest największy w kraju, to na pewno najbardziej popularny, jednak turystów w sumie tu nie wielu. Pełno za to lokalnych sprzedawców i nabywców, Indian z okolicznych wiosek i… zwierzaków.
Z jednej strony fajnie, że tak lokalnie i kolorowo, a z drugiej żal ściska serce. Prosiaki kwiczą niemiłosiernie, gdy nowi nabywcy wiążą je sznurkiem i ciągną w swoją stronę. Osioł próbuje je przekrzyczeć, krowy się niepokoją i co rusz między młody byczkami dochodzi do spięcia. Tuż obok sprzedawczyni trzyma świnkę morską za kark i wymachując nią, zachwala swój towar – pozostałe ma w worku przerzuconym przez ramię. Kury, niektóre w klatkach inne powiązane i trzymane za nogi głową w dół, czasem po trzy w jednej garści, w tej chwili pewnie już im nie robi różnicy, że były wolnowybiegowe, więc pewnie „szczęśliwe”. Choć słońce świeci od samego rana, to jakoś tak ponuro, gdy widzimy jak kolejne zwierzęta są popychane, szarpane, upychane w ciężarówkach, wrzucane do worków albo przez ramię. Jedne się buntują, inne są przerażone, a jeszcze inne ze spuszczonymi łbami znoszą swój los.
Wiemy skąd się biorą kotlety i skórzane buty, weganami też nie jesteśmy, ale po tym targu jakoś tak nam było nieswojo, że przez dwa tygodnie nie zjedliśmy niczego, co miało oczy…